loading...
Turystyka Górska
Sporty Górskie
loading...
Strefa Outdoor
Kultura
loading...
Kultura

Turystyka

Sport

Sprzęt

Konkursy

To miala byc wyprawa mojego zycia. Z premedytacja pisze – mojego, bo Basia jest mloda i nie takie drogi jeszcze przed nia. Nie wiem czy uda mi się powtornie do takiego stopnia zmobilizowac – psychicznie, fizycznie no i nie bez znaczenia – finansowo.

Taka wyprawa kosztuje bo i dojechac trzeba i sprzet dokupic i to nie kiepskiej jakosci, bo jednak wazne jest posiadanie antypotnej bielizny, porządnych spodni, cieplejszych i nieco lżejszych, na wypadek upałów, o butach nie wspominam, bo to zrozumiale, dwie pary rękawic, cienkie i grubsze, wskazana jest również para skórzanych – nie ślizgają się rece, czapka + jedna z daszkiem – slonce zabija, okulary przeciwsłoneczne z prawdziwego zdarzenia, z filtrem, gogle, dobra czolowka, termos, czekan, raki antisnow, lina karabinki, repsznur, petle na prusiki i jeszcze pare innych drobiazgow które podsumowane – kosztuja i to nie malo. Dodam ze sprzętem należy umiec się obsługiwać i gdzies trzeba się tego nauczyc, jeśli się tego nie umie i nie ma znajomych, którzy się naprawde na tym znaja. My nie umialysmy, wiec w lutym robiłyśmy kurs, który tez nie był tani. A wiec nie jest to podroz za jeden uśmiech. 

Po kilku miesiącach przygotowan, również kondycyjnych, kazda we wlasnym zakresie, 8 czerwca wyjechałyśmy do Chamonix. Wybrałam droge przez Badenie Wirtembergie i w Bazylei wjechałyśmy do Szwajcarii. Dla zainteresowanych podaje ze winieta kosztuje 26 euro i obowiazuje caly rok. Niestety, nie ma winiet krótkoterminowych. Mijamy Jezioro Genewskie, nad którym gościłyśmy kilka lat temu.

 


Pogoda jest iscie wakacyjna i nastraja nas optymistycznie. Wkrotce jesteśmy w Martigny i serpentynami pniemy się w kierunku Chamonix.


Tutaj Basia odnajduje szczyt, na którym byłyśmy przed kilkoma laty.

Około godz. 15 jestesmy w Chamonix. Nie rezerwowałyśmy zadnych noclegow ponieważ zdecydowałyśmy się na pole namiotowe. W Chamonix jest ich wystarczająco duzo. Wprawdzie nie wszystkie znajduja się w pobliżu centrum ale jeśli się ma samochod, nie ma problemu. Oglądamy dwa pola namiotowe w samym Chamonix – Mont Blanc, a wiec w absolutnym centrum i decydujemy się na niewielkie pole o wdzięcznej ale nic nie mówiącej mi nazwie – Les Barrats. Jadac tutaj bylam nieco zdegustowana perspektywa tłumów które tu spotkam i związanym z tym meczenstwem ( glownie psychy ) ale już zjeżdżając z Martigny do Chamonix zauważyłam dziwne pustki. Zwykle jadac alpejskimi serpentynami, ktos jadacy za mna jest szybszy i siedzi mi caly czas na plecach, stresując mnie niemiłosiernie ale tym razem droga jest pusta. Az do samego Chamonix. Okazuje się ze to jeszcze niesezon, choc mnie się wydawalo ze tu jest caly rok sezon, i miasteczko swieci pustkami. Jakze wielka była moja radosc!
Rozbijamy nasz namiocik. Porządny, komfortowy, trójeczka, w której będziemy we dwie rezydowac. Z jednej strony mamy widoczek na Mont Blanc i lodowiec Bossons


A z drugiej na jakis pagor, którego nazwe zapomniałam. Ale tez ladny!


Zaczynamy beztroskie zycie, przeplatane wygłupami i goralskimi tancami z ciupaszka, otoczone tym, co kochamy najbardziej – gorami.


Nastepnego dnia, w piątek, wybieramy się na spacer do pośredniej stacji kolejki Aguille du Midi. Roznica wzniesien około 1300 m. Trasa jest przepiekna widokowo i poprowadzona łagodnymi zakosami. Pomyślałam sobie wtedy, to byłoby cos dla Misiatego. Turystow zero.


Basia przycisnieta potrzeba, znajduje otwarty kibelek z niebagatelnym widokiem.


Tuz pod stacja kolejki spotykamy wreszcie jakiegos człowieka. Zagaduje nas po francusku a my się tylko uśmiechamy i probujemy dac mu do zrozumienia ze rosyjski, niemiecki i polski to nam jakos ida. Ach polski – cieszy się pan i nienaganna gramatycznie, choc z obcym akcentem polszczyzna opowiada nam o swoich przygodach z paralotnia , na której przeniosl się wlasnie przed chwila z Aguille du Midi do pośredniej stacji.

Pozniej znow zostajemy same.


Osiagamy wysokość 2300 i tu zaczynaja się problemy z Basi glowa. Czyli – na zachodzie bez zmian – bo w wyniku kilkuletnich obserwacji wiemy ze Basi glowa zaczyna protestowac wlasnie od tej wysokości. Specjalnie wylazłyśmy tutaj, w nadzieji, ze może cos się zmienilo. Niestety – nie.

Nastepnego dnia, w sobote, zgodnie z zarzadzeniem Maestra, który jeszcze jest w Polsce ale mamy z nim kontakt telefoniczny, jedziemy do Le Tour, uroczej alpejskiej osady, w celu dojscia do schroniska Alberta na wysokości 2700. jest to już czesc aklimatyzacji. Wazne jest aby spędzić tam noc.. Pakuje plecak tak jakbym szla na Mont Blanc. Chce zobaczyc jak sobie dam rade z obciążeniem. Upal jest niemiłosierny.


Droga malownicza ale powyżej 2000 bardzo zasniezona. Co chwile pokonujemy platy śnieżne i to calkiem strome. Jeszcze wtedy mialam paniczny lek przed nimi wiec droga była dla mnie psychiczna meczarnia.


Wkrotce przed nami co najmniej 600 m trawersu w sniezno – lodowej breji i ja…rezygnuje. Tym bardziej ze Baska nie ma rakow, Maestro dowiezie je dopiero w niedziele. Pozostalo nam 200 m deniwelacji ale dlugim i stromym trawersem. Wycof.
W drodze powrotnej pokłóciłyśmy się troche i po utrzymaniu bezpiecznej odległości Basia strzelila mi to foto.


W niedziele fundujemy sobie prawdziwy urlop. Szwendamy się po Chamonix, odkrywamy pensjonat pod nazwa „Kościuszko”, moczymy nogi w stawku, obzeramy się czereśniami. Pelen odpoczynek.
O 19 spotykamy się pod kościołem z Maestrem i Grzesiem ( pozniej dolaczy jeszcze Ola ) którzy od tej pory będą nam towarzyszyc w naszych zmaganiach. Sprawdzamy pogode – na razie nieustanne upaly, temperatury ok. 30 st. Izoterma 0 od 3800 ale za dwa dni będzie dopiero od 4000 m.

W poniedziałek o osmej rano podjeżdżamy kolejka zebata Monterverse nad lodowiec Mer de Glace. Uzbierala się nawet spora grupka turystow, pragnaca obejrzec to cudo natury.


Panie w białych, płóciennych spodenkach i wdziecznych kapelusikach i panowie z laseczkami. Baska nazywa ich brutalnie „geriatria” ale ona, bezczelniucha, może sobie jeszcze na to pozwolic. Ja się nie odzywam.
Turyści mogą zejsc sobie kawałeczek nizej aby obejrzec jaskinie ale tutaj najczęściej konczy się ich podroz.


Za pomoca owych drabinek dostajemy się na lodowiec. Ludzi tu mnóstwo. Przewodnicy z grupami klientow, caly oddzial żandarmerii i kilku indywidualistow, ćwiczących samotnie rozne techniki pokonywania szczelin, poruszania się w rakach, wspinaczke w lodzie, wyłażenie ze szczelin, wyciąganie ze szczelin itd.
Przed wyjazdem zaopatrzyłam się w skorupy Koflacha i stwierdzam teraz ze to na pewno nie będą buty, w których pojde na Mont Blanc. Sa za ciezkie i nogi się w nich mecza. Gdyby to było tylko poruszanie się w lodzie i na śniegu, to jeszcze moznaby było wytrzymac ale w drodze na Mont Blanc przez Goutera sa spore odcinki skaly, gdzie trzeba się troche powspinac i te buty sa po prostu niewygodne. W skale czuje się jak slon w skladzie porcelany. Dobita stwierdzeniem Basi ze wygladam w nich jak idiota…


…tego samego dnia jeszcze zaopatruje się w nowiutkie, super wygodne i mieciutkieLa sportivy. Wybieral je dla mnie Grzesiu a on w Zakopanem slynie ze znajomości tematu.
Cwiczenia na lodowcu sa bardzo meczace. Upal doskwiera. Najtrudniej przychodzi mi schodzenie po stromym lodzie w glab szczeliny i w miejscu w którym mogę już przeskoczyc na druga strone – przeskok, najlepiej na obydwie nogi i na przednich zebach rakow szybciutko na gore. Musimy przy tym stosowac rozne sposoby podpierania się czekanem. Dla mnie koszmar. Ale jakos przezylam. Cwiczymy ok. 8 godz. i na deser porcyjka drabinek, spowrotem do kolejki. W upale 30 st i z pelnym obciążeniem. Mysle ze kilka szczebelkow tej drabinki zardzewieje od mojego potu.

Aklimatyzacja

Dzis będziemy walczyc o aklimatyzacje. Jestem strasznie ciekawa jak mój organizm zareaguje na rozrzedzone powietrze. Grzesiu zalecil nam dzien wczesnej, wieczorem zarzucic aspiryne. Poprawia krazenie krwi i w związku z tym dotlenienie. Maestro twierdzi wprawdzie ze rownie dobrze możnaby przedtem zjesc kawalek żółtego sera ale ja mimo wszystko stosuje się do zalecen Grzesia. Wiele godzin pozniej twierdze ze mi pomoglo – Basia, ze nie. No i tak to jest z tymi „receptami”.
O osmej wyjeżdżamy kolejka na Aguille du Midi – 3800 m. Po oszpejeniu się w tunelu wychodzącym na gran , zaczynami wędrówkę sciezeczka tak waziutka i cholernie eksponowana ze az mnie troche ciarki oblatuja. Po obu stronach kilkusetmetrowe przepasci. Nawet nie ma gdzie czekana wbic. Na szczescie po ok. 50 m stoki łagodnieją i robi się przytulniej. Schodzimy jakies dwieście metrow w dol do rozłożystej doliny, na lodowiec, gdzie natykamy się na kilka namiotow..


Mijamy je i dalej sciezka na zbocze widoczne po lewej stronie. Nie musze chyba dodawac ze jesteśmy powiazani tak jak się należy na lodowcu. Odstępy 8 – metrowe, lina zawsze lekko napieta. Konstelacja jest nieco nieszczesliwa bo dzielimy się na dwa zespoly. Basia idzie w zespole z Grzesiem i Ola a mnie bierze Maestro pod swoje skrzydla. Az strach pomyśleć co będzie jakby mi tak Maestro wpadl do szczeliny. Zaczynamy mozolna wspinaczke na Mont Blanc du Tacul. Musimy wydrapac się 4248 m. Widoki wokół nas obledne. Pierwszy raz w zyciu widze seraki. Pod tymi wiszącymi bombami zegarowymi będziemy jeszcze niejednokrotnie dzis przechodzic.


Maestro w chwili zadumy.

Co jakis czas napotykamy szczeliy, ziejace turkusowa otchlania. Przeskakuje nie bez drzenia serca ale jeszcze bardziej mi drzy gdy przeskakuje Maestro…

Zespol Basi stara się jak najszybciej przejść pod wiszącymi serakami. Ale jak tu szybko isc?


Po pewnym czasie zaczynam odczuwac skutki rozrzedzonego powietrza. Znaczy – rezerwy przywiezione z dolu powoli się koncza i teraz zacznie się walka o każdy metr. Co kilka minut nachodza mnie nudności. Początkowo nie bardzo wiem co z tym zrobic ale po jakims czasie odkrywam sposób i to….funkcjonuje! Kiedy zaczyna mnie mdlic, nie przerywm marszu tylko bardzo gleboko oddycham. Za chwile nudności przechodza. I tak już będzie do samego wieczora. Jestem zachwycona swoim odkryciem i ciesze się ze mogę isc dalej.



Basia nie ma nudności ale za to peka jej czaszka. Wystarczy mi jedno spojrzenie na nia by wiedziec jak się czuje.


Podejście jest bardzo strome i monotonne. Stosuje „francuska” technike podchodzenia w rakach i ide bardzo rytmicznie, jak automat. Wkrotce znajdujemy się w miejscu w którym prawdopodobnie zginal Wawrzyniec Żuławski. Widac stad Mt. Maudit.


Ale wtedy nawet o tym nie pomyślałam. Bylam tylko i wyłącznie skoncentrowana na wysilku który musze jeszcze włożyć aby wyjsc na szczyt. Na ostatnich stu metrach pod szczytem Basia zaczyna mieć problemy z rownowaga i „znosi” ja na boki. Grzesiu skraca line i po krótkiej wspinaczce w skale stoimy na szczycie. Nasz pierwszy czterotysięcznik! Duma mnie rozpiera! Chyba widac, no nie?


Zostajemy na szczycie 15 min, Basia zarzuca tabletke przeciwbolowa i schodzimy. Maestro zaleca wzmozona koncentracje ( w miare możliwości ) ponieważ często po zdobyciu szczytu nie będąc jeszcze zaaklimatyzowanym, nastepuje zobojętnienie i demotywacja. To sprzyja wypadkowi. Ja tam nie czuje się zdemotywowana. Troche mnie mdli ale poza tym wszystko ok.
Jest godz. 14. Slonce nieludzkie. Snieg miekki a wiec i mosty na szczelinach niebezpieczne. Rezygnujemy z przejscia pod serakami, tym bardziej ze przed chwila widzieliśmy akcje ratunkowa na zboczach Mt. Maudit. Wyciągali kogos ze szczeliny. Wokół leżały świeżo upadle seraki. Olbrzymie. Czy mialy one cos wspolnego z wypadkiem – nie wiemy. Na wszelki wypadek zamiast grac w rosyjska ruletke, zjeżdżamy skrotem, po lodowej, kilkunastometrowej sciance.
Schodzimy do tej samej, rozleglej doliny i pozostaje nam jakies 150 m w gore do schroniska Cosmick. I to chyba był najgorszy moment tego dnia. Istne dożynki. Basia błagała żeby ja na tym zboczu już zostawic choc do schroniska było jeszcze tylko kilkanaście metrow. Zrozumiala, dlaczego czasami ludzie umieraja o kilka metrow od zbawczego schronu.
No ale wszystko skończyło się dobrze i szczesliwe zasiadlysmy w schronisku.


Tu będziemy nocowac. Waznym elementem aklimatyzacji jest nocleg w wysoko położonym miejscu.
Maestro jest troche z nas dumny i cieszy się ze mamy aklimatyzacje do 4200. Te brakujące 600 m powinnyśmy bez wielkich problemow zrobic na rezerwie. Ja tez się ciesze, bo nic mnie nie boli i nie dokucza. Apetyt mam zdrowy i pochłaniam francuska zupke plus kotlecik duszony w winie. No…może jest taki maly cien nad ta cala historia…schron jest drogi a ja sknera jestem. 54 euro ze sniadaniem i obiadokolacja. No, dobra, przelykam wraz z kotletem.
Zbliza się zachod słońca wiec wychodze na zewnatrz by się troche rozejrzeć po okolicy ale nie za bardzo jest gdzie pojsc, bo schronisko stoi na skale i z jednej strony zieje przepasc w kierunku Bossonsa


A z drugiej jest to cholerne 150 m w dol.


W nocy budzi mnie kolatanie serca i przez dluga chwile nie mogę sobie przypomniec gdzie jestem i co ja tu w ogole robie. Boli mnie glowa ale chyba nie tylko mnie bo slysze jak Maestro lyka tablete i wychodzi na zewnatrz. Jeszcze kilkakrotnie budzi mnie przyspieszone bicie serca tej nocy.

Jeśli chodzi o samo schronisko, to dodam ze Cosmick jest dosc komfortowy. Dziala ogrzewanie i można przemyc w twarz w maleńkiej umywalce ( wielkości takich z PKP) i w toalecie nie podwiewa w tylek. Nie uwzględniane sa legitymacje Alpenverein, bo jest to schronisko prywatne.

Nastepnego dnia, o 7 rano pobudka. Glowa mi peka ale za to Basia wstaje rzeska i wojownicza jak Rambo. Nie potrafie nic przełknąć na sniadanie wiec kiedy inni jedza, ja pakuje plecak i przygotowuje się do wyjscia. Za chwile wloke się w kierunku kolejki Aguille du Midi. Te 200 m podejścia mnie zabijaja. I choc pogoda jest wymarzona, przejrzystość powietrza – jak rzadko, widoki rewelacyjne, mnie to jakos w ogole nie interesuje. Ogarnia mnie zobojętnienie i chce już tylko być na dole. Nawet ta eksponowana gran zwisa mi kompletnie i odsuwam się na bok, robiąc miejsce dla żandarmerii, która się wysypala z kolejki. Oni nas chyba prześladują. Dopiero na dole wracam do siebie. W ciagu 15 minut jestem jak nowo narodzona.
Reszte dnia spedzamy lezac w cieniu przed namiotem. Odpoczywamy przed jutrzejszym dniem. Prognoza zapowiada ze pogoda będzie piekna, jednak po południu należy się spodziewac burzy, która może potrwac do godzin wieczornych, ale pozniej ma być znowu czyste niebo. Izoterma 0 – 3600, szybkość wiatru 20 km. Będziemy wiec starali się przed burza być w Gouterze. Maestro kladzie wielki nacisk na ciezar plecakow. Przed wyjazdem do Cosmicka, na stacji kolejki, wywalil Basce caly plecak do gory nogami i wszystko co uznal za niepotrzebne, kazal odnieść powrotem do auta. Mamy isc absolutnie na lekko.
A wiec w moim plecaku, który wezme ze soba na Mont Blanc znajduja się:
Dwie pary spodni: lekkie ale wiatroodporne oraz cieplejsze, z polarowa wysciolka.kurtka , jeden polar, jedna bluzka antypotna, czapka, dwie pary rękawic, okulary przeciwsłoneczne, dwie pary skarpet, krem do opalania w miniaturowym opakowaniu, stuptuty, uprząż, raki, czekan, 1,5 litra wody mineralnej, cos słodkiego do przegryzienia, kasa. Wszystko to miesci się w plecaku 35 l. aha, szczoteczka do zębów. Paste niesie Basia.

Rano w czwartek wyjeżdżamy kolejka Bellevue, niestety nie pamiętam na jaka wysokość. W każdym razie tramwaj nie chodzi i dalej musimy zasuwac po torach.


Na ostatniej stacji tramwaju biwakuja Polacy. Jeden z nich podchodzi do nas i udziela nam rad, jak należy przejść przez „strefe śniegu”. Maestro slucha. Ja dusze się ze smiechu.


W drodze do kuluaru.


Kuluar przechodzimy szybko ale bez szczególnego pospiechu żeby się nie potknąć, bo co chwila lustrujemy zbocze, czy cos nie leci. Nic nie zlecialo. Za chwile widzimy podążający zespol Basi.


Powyżej kuluaru zaczyna się 600 metrowe zebro, gdzie można się przyjemnie powspinac, troche w lodzie a troche w skale.


Ta czesc drogi sprawila mi wielka przyjemność i praktycznie niezmeczona, wyprzedzając trzy francuskie zespoly dochodze do Goutera.


Rozgrzana tempem, nie zauważam początkowo ze wzmogl się wiatr i zrobilo się zimno. Zupełnie inaczej, niż wczoraj, w Cosmicku. Spoglądam na tablice z prognoza, ale wielkich zmian nie ma, oprocz tego ze wiatr wynosi 45 km no i nie ma nadal tej zapowiedzianej burzy.. Po chwili zaczyna mna trzasc zimno. Ubieram na siebie wszystko, co mam w plecaku, nawet podwojne spodnie i zabieram się za kolacje. Soczewica + jakas dziwna kwasna kielbasa, no i tradycyjnie zupka z serem. W schronisku nie ma ani kropli wody, wiec myje żeby w wodzie mineralnej i klade się na wilgotna prycze. Jest mi strasznie zimno i musiałabym do toalety, ale ta perspektywa mnie przeraza. Toaleta znajduje się w innym baraku i wszedzie tam pizdzi wiatr. Bo to cale schronisko „wisi” w powietrzu, na metalowych konstrukcjach. Rezygnuje wiec z eskapady i dlugo jeszcze słucham wyjącego wiatru, zanim na chwile zasne.
O 1.30 pobudka. Ubrac na siebie mogę jeszcze tylko uprząż, bo jest to jedyna rzecz, która mi w plecaku zostala. Wciskam w siebie cos w rodzaju sniadania i wychodzimy na lodowiec. Jeszcze widac gwiazdy i księżyc, ale od zachodu niebo jest czarne. Przed nami ida trzy zespoly. Nie wiem w ogole co znajduje się wokół mnie, bo chociaz od śniegu jest nieco jasniej , to jednak niewiele można rozpoznac. Widze swiatla czołówek idących przed nami zespołów. Ale wkrotce i one znikna bo wokół robi się ciemno i zacinajacy wiatr niesie ze soba ostre igielki lodu. Wieje coraz mocniej. Teraz widze już tylko Maestra i idacy nieco wyzej, po prawej amerykanski zespol. Cztery osoby. W pewnym momencie jeden z nich traci równowagę i cala czworka zeslizguje się kikanascie metrow w dol. Przystajemy i czekamy na rozwoj sytuacji. We mgle widze ze po dłuższej chwili, zaczynaja się ruszac i powoli wstawac. Nie możemy nawet ich zapytac, czy potrzebuja pomocy, po wiatr wyje niemiłosiernie. Idziemy dalej. Nie widac już zadnych zespołów. Jak się pozniej okazalo, wszystkie francuskie się wycofaly prawie na początku, zostaly tylko nasze dwa i ten amerykanski. Po dwoch godzinach mozolnej, stromej drogi, majaczy w zadymce Vallot. Postanawiamy wejsc do niego i przemyśleć cala sytuacje. Jakos udaje mi się po wylamanych szczeblach metalowej drabiny wlezc do wnętrza. Atmosfera jest przygnebiajaca. Ciemno, smierdzaco, jakies dwie osoby spia pod brudnymi kocami. Nie reaguja w ogole na nasze przybycie. Na zewnatrz wyje wiatr i lomoce drzwiami schronu. Początkowo postanawiamy przeczekac. Nawet wydaje się nam ze wiatr się uspokoil. Ale to nieprawda . Po krotkich pauzach pojawia się ze wzmozona energia. Słyszymy jak o metalowy schron wala kule lodu. Jesteśmy nieco zszokowani takim obrotem rzeczy, choc mnie to nie dziwi, bo przypominam sobie historie z Freneya. A tez miala być piekna pogoda. Po wspolnej naradzie decydujemy się na wycof….no coz, nie pierwszy i pewnie nie ostatni….cdn….kiedys….

Pozdrawiam Iwona S.

loading...
Dla Niej
loading...
Dla Niego
loading...
Dla Dzieci

Artykuły Strefy Outdoor

loading...
Nowości
Produkty i testy
Porady
Producenci