W tym miejscu trzeba opisać spotkanie z panem Władimirem - dobrym duchem turbazy "Egzotyka Bajkału".

Droga do stacji meteorologicznej Chamar-Daban, punktu wypadowego w porośnięte wspaniałą limbową tajgą góry o tej samej nazwie, sięgających podnóżami brzegów Bajkału, nie jest trudna. Jeśli się jej wcześniej nie przechodziło, można się jednak w kilku miejscach pogubić. Klasycznym miejscem do błądzenia jest to, w którym prawidłowa droga - wiodąca nikłą ścieżką - odbija od szerokiego traktu w lewo. Prawidłowy szlak po pół godzinie doprowadza do turbazy "Egzotyka Bajkału", opisanej w przewodniku jako wygodne miejsce do noclegu połączone z niewielkim muzeum. Szeroki, wygodny i nieprawidłowy trakt natomiast idzie dalej prosto, dwukrotnie przekracza bystry potok i gubi się gdzieś wśród rozłożystych limb. Tak oczywiście poszliśmy.

Woda była lodowata i rwąca. Gdy trzeci raz zagrodziła nam drogę zorientowaliśmy się, że idziemy złą trasą i powinniśmy wracać poszukać właściwej. To wiązało się z koniecznością ponownej przeprawy przez rwący, mrożący krew w łydkach potok.

Gdy byliśmy w samym środku nurtu nagle z tajgi wyłonił się kształt. Postawny mężczyzna w czapce z daszkiem, dresowych spodniach, ortalionowej kurtce i dość eleganckich zamszowych butach. Bez zastanowienia wskoczył do sięgającej kolan wody tak jak stał w ubraniu i pomógł przejść każdemu kto potrzebował. Dopiero po całej operacji przedstawił się. Miał na imię Władimir i był właścicielem turbazy "Egzotyka Bajkału".

 chamardabar1

Czartowe Wrota.

Po pół godziny dotarliśmy do jego włości. Składały się z dwóch drewnianych domków, wiaty, oraz bani z dachem krytym azbestem, koło której zrobione było na odnodze potoku niewielkie jeziorko. Pięćdziesiąt metrów dalej, w lesie stał drewniany totem udekorowany wieloma kolorowymi wstążeczkami. Wyrzeźbiona w drewnie twarz nie była szczególnie przyjazna, ani dobra. Było to bez wątpienia miejsce poświęcone złemu duchowi. Oblicze wyrażało okrucieństwo i zło, ale też jakieś bliżej nieokreślone, pociągające piękno.

Pan Władimir zarzekał się jednak, że nie wie nic o żadnym totemie i że nic takiego tam nie ma. Poza tym okazał się jednak niezmiernie sympatyczny. Natychmiast otworzył dwie butelki wódki - jedną dla nas (uczestników wycieczki było kilkanaścioro), a jedną dla siebie. Skrupulatnie zapisał obie w zeszyciku rozliczeń. Oprowadził nas po "muzeum", składającym się z kilku zdjęć, barku oraz rury do tańczenia, a potem zaczął barwnie opowiadać o swoim życiu.

- Ja bardzo kocham ludzi - mówił. - Mam nawet taki tatuaż na nodze. Znak miłości do wszystkich ludzi na świecie.

Podwinął nogawkę i faktycznie. Na łydce wytatuowaną miał swastykę.

Obie butelki skończyły się równocześnie, po czym pan Władimir ochoczo przyniósł kolejne dwie, również zapisując je w zeszyciku.

Każdą dziewczynę na wycieczce zapytał kilkukrotnie, czy jest zamężna i troszkę posmutniał, gdy okazało się, że wszystkie, ale to wszystkie są już dawno po ślubie. Zachęcił nas do skorzystania z bani. Dał nam piły i siekiery, wskazał palcem rosnące na zboczu brzozy i zachęcił, żebyśmy sobie kilka ścieli na podpałkę.

Podczas gdy przygotowywaliśmy banię do użytku, nie przejmując się dachem z eternitu, pan Władimir zniknął na jakiś czas w barku, wykonując sobie tylko wiadome czynności. Wrócił bardzo wesoły.

Wesołość już go nie opuściła.

Gdy siedzieliśmy w saunie, wbiegał do niej co kilka minut, otwierał drzwi zamaszystym ruchem i wylewał wiadro wody na buchający parą piec. Krzyczał przy tym na cały głos "buuum!" i śmiał się tubalnie. Kiedy akurat nas nie odwiedzał, zza ściany bani słyszeliśmy kotłowanie, odgłosy przypominające walenie w bęben oraz spadające garnki i dziki śmiech.

Po wyjściu z sauny gospodarz postanowił pokazać nam zabawę, która dostarczała mu tyle radości. Brał do rąk kilka grubych polan, wyrzucał je wysoko w górę i pozwalał, by spadały mu na głowę. Leżał chwilę w bezruchu na ziemi, aż do momentu, gdy ktoś podszedł sprawdzić, czy nie zrobił sobie krzywdy. Wtedy zrywał się z ziemi ze śmiechem i okrzykiem "bum! ha, ha, ha!", rozkładał ręce i uśmiechał się wesoło pokazując, że nic mu nie jest.

 chamardabar2

Turbaza Egzotyka Bajkału. Trudno o bardziej trafną nazwę.

Nagle zorientowałem się, że zginął mi z kurtki aparat fotograficzny. Dyplomatycznie poprosiliśmy Pana Władimira, by pomógł nam go szukać. Zgodził się ochoczo i zaczął biegać po całej turbazie zaglądając pod wszystkie prycze, do barku, za latrynę, do jeziorka. Przykładał nawet dłoń do brwi i wypatrywał mojego aparatu gdzieś w oddali, między drzewami. W końcu zniknął na chwilę i wrócił obwieszczając, że znalazł aparat. W podzięce daliśmy mu 200 rubli.

Otworzył kolejną butelkę, ale już nam jej nie oferował.

Noc spędziliśmy leżąc pokotem w jednej izbie, pełniąc na zmianę wartę, a pan Władimir do późnych godzin nocnych chodził dookoła naszego domku wymachując siekierą i mamrocząc do siebie. Najprawdopodobniej strzegł nas przed złym duchem, któremu nie złożyliśmy ofiary. Nikt nie wątpił, że nazwa "Egzotyka Bajkału" pasuje do tego miejsca jak ulał.

Zresztą w syberyjskiej głuszy co rusz natrafia się na jakieś ciekawe, malownicze, typowo rosyjskie postacie. A to po szlaku truchtają nieszczególnie trzeźwe oddziały Specnaz, a to z lasu wychodzi kulejący facet, używający bagnetu jako laski z wielkim bukłakiem spiritusu z wodą w ręce. Słowem. W Rosji naprawdę czasami bywa rosyjsko.

Hubert Jarzębowski