Ilekroć jestem od pewnego czasu w Zakopanem i proszę o pomoc i asystę przy okazji jakiejś wycieczki w Tatry, zawsze wiem że mogę liczyć na pomóc dwójki fantastycznych (dla mnie, ale myślę że nie tylko dla mnie) „ludzi gór”.

Ona- konkretna, wyważona, mająca w głowie głównie góry- szczególnie Tatry, tamtejsze szlaki, ścieżki, warianty oraz narty i psy. On- szalony, trochę zakręcony i jak każdy prawdziwy facet- czasem nieobecny i mający swój świat i góry. Oto Ewa Grzybowska (Grzyb) i Bogdan Strzelski (Bobek). Kiedy nie tak dawno siedzieliśmy w Kuźnicach razem na herbacie i na kawie, podpytałem ich trochę o ich górski świat (głównie ten z lat siedemdziesiątych) i ogólnie porozmawialiśmy sobie o życiu, o filozofii i górskich wspomnieniach.

Moko ZjazdMoko Zjazd

Kiedy poinformowałem, że tą rozmowę przeprowadzam stricte dla PG i że dla wielu młodych ludzi interesujących się górami, tacy doświadczeni taternicy, mający za sobą wiele górskich wspomnień, przeżyć i dokonań to tacy trochę (i tu użyłem niefortunnego wyrażenia) „nadludzie”, stanowczo zaprotestowali. Otóż ci „nadludzi” to po prostu zwyczajni ludzie, którzy nie różnią się prawie niczym od szeregu innych, zwyczajnych ludzi. Ale (jak to określiła Ewa) to ludzie trochę „z innej planety”, ludzie z pasją, poszukujący wolności, swobody, ale i pięknych widoków i rozległych krajobrazów.

A jak to się wszystko zaczęło? Najpierw były piesze wędrówki w gronie rodzinnym i tak wyżej i wyżej, dalej i dalej, aż przyszedł czas na taternictwo i coraz to bardziej ambitniejsze przedsięwzięcia. Góry, balansowanie na granicy ryzyka i ta świadomość, że nie da się do końca wszystkiego przewidzieć, kontrolować to też dla nich (ale sądzę, że też dla większości ludzi tam idących) w pewnym sensie uzależnienie od adrenaliny , jakiegoś wysiłku, „wyczynu” itd. Zresztą jak to podsumował Bobek: „Im jest trudniej i ciężej, tym bardziej człowieka tam ciągnie”. Ale mimo takiego szalonego i ryzykownego często trybu życia, w momencie pojawienia się dzieci i coraz większej liczby ich znajomych wspinaczy, którzy ginęli w górach, w pewnym sensie ograniczyli swoją działalność górską do tej względnie i trochę mniej niebezpiecznej. Ale przecież bywało inaczej i z pewnością mniej rozważnie jak np. w latach 70., Ewa z 14-letnim Małolatem pokonywała okapy Era czy Filaru Kazalnicy.

Ewa i Bogdan zbliżyli się do siebie w 1975 r. po grudniowej akcji ratunkowej na Depresji Niżnich Rysów. Potężne załamanie pogody unieruchomiło Ewę z partnerem w ścianie. Bogdan wspinał się wówczas na Kazalnicy. Słysząc wołanie o pomoc zjechali z zerwy i nie czekając na służby, ruszyli na pomoc. Wyciągnęli wspinaczy w łatwy podwierzchołkowy teren, a stamtąd toprowcy sprowadzili ich na dół. Niestety, nie obyło się wtedy bez  odmrożeń, a nawet amputacje. Ale rok wcześniej to Bogdana czerwcowy i niespodziewany powrót zimy zatrzymał nad Wielkim okapem Kazalnicy. Brawurowa akcja Topr kończy się podwójnym sukcesem, bo tez medialnym. Po raz pierwszy bowiem, władze państwowe doceniły ryzykowne działania służb ratowniczych wręczając Medale za Odwagę. Jak to w górach bywa okazja do rewanżu w niesieniu pomocy przydarzyła się Bogdanowi w lecie 1976 r., kiedy to wyprawie baskijskiej z Pampeluny zdarzył się wypadek na grani hindukuskiego Szachaura powyzej 6000 m n.p.m. Stamtąd skomplikowanym transportem zaimprowizowanych kolejek z lin po kilku dniach udało się czwórce Polaków szczęśliwie sprowadzić Baska z otwartym złamaniem kości nogi na lodowiec.

Pobierają się w roku 1978. Stopniowo zmieniają się im priorytety. W skałkach razem z dziećmi, w Tatrach na obozach tez. Udaje im się zrobić razem kilka zimowych przejść w dolinie Wielickiej. Dzieci pozostawały wtedy w schronisku pod opieka kolegów- to dopiero było ryzyko pedagogiczne. ;)

Lata 80. to też pierwsze wielkie tury Ewy. Niestety mieli tylko jedną parę nart turowych. bardzo trudnych zresztą do kupienia wtedy. Ostatecznie Ewa skoncentrowała się na nauce dzieci jazdy na nartach. Dlatego syn Konstanty (Kostek) mógł śmiało w jednym z wywiadów powiedzieć że jeździł na nartach już w wieku trzech lat. Paradoksalnie narty miały odciągnąć dzieci od wspinania. Ale skończyło się jeszcze gorzej bo freestylem i freeridem, a ekspozycje wspinaczkowa zastąpiły skoki spadochronowe.

Wracając do Ewy i Bogdana, sytuacje rodzinna określiła ich działalność górską na długi czas. Narty z dziećmi- Bulgaria za komuny, a potem już Alpy i Dolomity. A co obecnie- wracają często w Tatry, ale też i w inne góry. Zamieszkali pod Luboniem z psami, jeżdżą w zimie na narty turowe, a w lecie na łatwe wspinaczki.
Prócz tego, tak jak większość taterników, alpinistów, himalaistów wierzą w szczęśliwy los i w to, że nic złego w górach ich nigdy nie spotka, podkreślają jak ważna jest ciągła nauka, systematyczne zgłębianie topografii, czytanie fachowej literatury itd.

Wszystko to (ich górskie życie, dokonania, rodzina, wspomnienia, opowieści itd.) sprawia, że „emanuje” od nich pewien rodzaj pozytywnej energii i takie ogólne odczucie ludzi spełnionych.

A co robiliby gdyby nie góry? Podkreślają, że na pewno byłoby to coś aktywnego, wymagającego jakiegoś wysiłku, umiejętności i zaangażowania itd. Chociaż obok gór, hodują psy (mają 5 labradorów) i jak mówi Ewa to także jest ogromna pasja, ale i jakiś tam obowiązek i odpowiedzialność.

Rozmawiając z różnym ludźmi związanymi blisko z górami, interesuje mnie zawsze też i to jak rodzina, osoby najbliższe postrzegają ich górską pasję, życie i niejednokrotnie „igranie ze śmiercią”. I tym razem jednak nie byłem zaskoczony. Jak w pozostałych przypadkach, wszyscy na około musieli to po prostu zaakceptować i się do tego przyzwyczaić.

Parę dni po rozmowie, odezwał się do mnie Bobek z prośbą czy może coś uzupełnić. Oto co mi napisał:

Będąc młodym człowiekiem doznawałem wielkich uniesień, emocji na widok Tatr czy poszczególnych szczytów. A widok taterników w ścianie kojarzył się młodemu turyście z czymś niezwykłym, iście magicznym. A więc te emocje, obecność czegoś mistycznego powodowała, że do tego chciało się wracać jak najczęściej i jak najwięcej. Wtedy liczyła się przede wszystkim sfera duchowa. Podbudową do takiego postrzegania było równolegle czytanie literatury i poezji górskiej czy najlepiej tatrzańskiej od Karłowicza do Bonattiego. Długo potem przyszedł zachwyt nad sprawnym, wysportowanym i „podporządkowanym” ciałem.

A jeśli chodzi o przygodę w górach? Było ich wiele- od tych planowanych, "jajcaraskich" czy losowych. Ale najbardziej pamiętam te z zaskakującą pointą czy akcentami humorystycznymi:

1. Po pierwszej wspinaczce w Alpach na A.Verte kuluarem Couturiera czar " nadludzkiej" satysfakcji prysł jak ktoś na dole powiedział- "Taki kuluarek? Tam na nartach już zjeżdżają".

2. W tych samych Alpach na zachodniej ścianie Petit Dru odbył się najkrótszy dialog i to w obcym języku. Dogoniliśmy zespół szwajcarski i na wspólnym stanowisku młody człowiek natrętnie wpatrywał się w nas. Nagle zapytał, pokazując na moją głowę: Helmet? Odpowiadam: No, Belt? No, Football shoes (korkery)? - Yes, po czym wziął delikatnie w palce linę (polski podciag) i wyszeptał całkowicie przerażony :It's rope? zdecydowanie odpowiadam -No. Więcej pytań nie było!

3. A co w tatrach? Dwójka licealistów mozolnie pokonywała Grań Kościelców, żelazo (haki, młotki, karabinki) ważyło bardzo. Haki "puszczały" iskry od uderzeń młotka. Wreszcie szczyt ale nie ma na nim turystów, a więc nie ma oklasków, zachwytów, cmokania- wielkie rozczarowanie. Ostatecznie schronisko i pełna sala, ale nikt nie zwraca na nas uwagi pomimo liny wystającej z plecaka. "Pomaga" nam przypadek. Partnerowi puszcza klamerka w plecaku i to całe żelazo wali się na stół z takim hukiem że kilkadziesiąt osób wreszcie nas zauważyło. Ich zniesmaczone twarze wcale nam nie przeszkadzały. Jakże ważny jest więc doping stadionowy, a tu puste trybuny...

4. Dlatego na koniec coś przy pełnych trybunach i ze skałek. W 1974 r. odbywały się w dolinie Będkowskiej I Open Mistrzostwa Skałkowe Polski. Przyjechali mocni Słowacy, Ukraińcy i ktoś tam jeszcze. Byliśmy na swoim "stadionie" i każda droga była nam doskonale znana. Stawiało to gości w przegranej sytuacji. Udawaliśmy aktorsko ze przed nami tez "terra incognita"- chcąc stworzyć namiastkę rywalizacji "fair play". Do czasu... Miejscowy chłop pasący obok krowy, końcem bata wskazał na Wicia mówiąc mniej więcej tak: "łon to chyba tutaj codzinnie...". Na szczęście nawet słowaccy nie zrozumieli takiej polszczyzny, więc nie doszło do kompromitacji organizatorów. W 1976 r. byliśmy z Jurkiem Zajacem w Bećkowie na podobnych zawodach Słowaków. USPOKOILIŚMY nasze sumienia. Było organizacyjnie jeszcze gorzej. Ekipom zagranicznym w ogóle nie pozwolono trenować czy rozgrzewać się wspinając nawet na odleglejszych skałkach.

W swoim mailu doprecyzował mi jeszcze odpowiedź na zadane przez pytanie: Kogo, spotkanego w górach, wspomina najmocniej? Wszyscy wspaniali z młodzieńczymi wypiekami na zmęczonych życiem twarzach, wspomina. Ale najbardziej utkwił mu w pamięci Tomas Gross- czeski solista. Pełny odlot. Jako młodzi wspinacze byliśmy luzacką grupą skupioną wokół Rysia Malczyka- mistrza nad mistrzami. Toteż progres w skałkach był szybki. Skala trudności pękała w szwach. Naszym codziennym teren działalności były Skałki Twardowskiego (Zakrzówek)- łatwo osiągalne komunikacją miejską. Dodatkowym plusem była bliskość sklepów spożywczych. Ale o tzw. życiu towarzyskim można napisać niejedno wspomnienie...

Dziękuję za rozmowę.

Bartosz Michalak