Kiedy Baran ma gorszą chwilę, podważa całą przyjętą przez nas taktykę. Narzeka, że za mało się wspinamy po łatwym albo że robimy drogi w złej kolejności, albo że bez sensu, że się nie plastrujemy, albo w ogóle, że powinniśmy mieć takie specjalne rękawiczki jak Amerykanie. Na przekór Baranowi, żeby udowodnić, że nasza taktyka jest bez zarzutu, jakby nie słysząc w ogóle tego co mówi, wybieram wtedy jeszcze trudniejszą drogę. Walczę jak lew i pomimo tego, że prawie zawsze spadam, to zazwyczaj do sukcesu brakuje mi na tyle niewiele, że Baran zapomina o swojej chwilowej słabości i ochoczo idzie w moje ślady.

mustang-1-m

Lo sceriffo di Cada (6c+)

Wczoraj przeszedł oesem wymagającą 6c na własnej, ale był niezadowolony z siebie, bo w jednym miejscu stracił czas na szukanie cama, a później długo nie mógł zdecydować się na niepewny ruch z nogami na tarcie. Zjechał mówiąc, że on to musi się wspinać po szóstkach a. Zapytałem czy chce poszukać w resta sklepu wspinaczkowego, żeby kupić te rękawiczki, ale puścił tę uszczypliwość mimo uszu. W odpowiedzi na jego marudzenie zapowiedziałem, że idę oesem na 8a na własnej – Mustanga. Przybrał na twarz maskę bez wyrazu i popatrzył na mnie spojrzeniem, które mówiło: rób co chcesz.

Mustang zaczyna się łatwą rysą na dłonie, która wychodzi na wygodną półkę. Z półki startuje dużo cieńsza rysa na palce, która ciągnie się przez 15 metrów i dochodzi do samego stanowiska. Poukładałem sprzęt we właściwej, według swojej oceny, kolejności i ruszyłem. Rysę na dłonie wolałem pokonać oswojoną już techniką Dulfra i, trąc nieustannie lewym pośladkiem o skałę, wyszedłem na półkę. Stojąc wygodnie założyłem pierwszego cama w cieniutkiej rysie (jeden z najmniejszych rozmiarów jakie posiadamy), po czym dla pewności dołożyłem obok drugiego. Dodałem sobie otuchy posapując agresywnie i, z jedną ręką w rysie, a drugą w podchwycie, ruszyłem, żeby ominąć niewielki okapik broniący dostępu do dalszej części rysy. Po dwóch ruchach spojrzałem w dół i moja hierarchia celów uległa kompletnemu wywróceniu. Wiedziałem już, że wcale nie wspinam się po to, żeby zrobić tę drogę, ale po to, żeby odpaść. Bez zaufania do sprzętu, żaden postęp byłby niemożliwy. Strach paraliżował całe ciało uniemożliwiając jakikolwiek ruch w górę. Obniżyłem się nieznacznie uginając nogi, żeby zmniejszyć odległość do przelotu, i zeskoczyłem.

mustang-2-m

Na pierwszym planie Mustang (8a), a na górze Anglik na Turkey Crack (7c)

Asekuracja wytrzymała. Zacząłem się podciągać na linie nerwowo obserwując malutkiego cama tkwiącego w rysie. Po chwili ruszyłem ponownie, tym razem z zamiarem wspinaczki, ale natychmiast zrozumiałem, że zakładanie przelotów pomiędzy trudnymi ruchami będzie na tyle niewygodne, że nie będę mógł mieć do nich zaufania, a ewentualny lot stanie się znacznie dłuższy. Znowu zeskoczyłem, tym razem z nieco wyższa. Postanowiłem, że rysę przehaczę. Wziąłem blok jak najbliżej uprzęży, chwyciłem się cama i wyciągnąłęm się maksymalnie, żeby jak najwyżej umieścić kolejnego. Pociągnąłem za niego mocno, zobaczyłem, że siedzi, zawisnąłem na nim w przybloku i drżącym głosem poprosiłem o luz. Za chwilę wisiałem już wyżej przypatrując się malutkiemu metalowemu mechanizmowi z rosnącym zaufaniem. Powtarzałem te czynności jeszcze kilkukrotnie i parę metrów przed końcem drogi zorientowałem się, że nie mam już camów o odpowiednim rozmiarze. Pozostałą część drogi pokonałem już techniką klasyczną i bardzo zadowolony z siebie zawisnąłęm w stanowisku. Krzyknąłem "dół!", na co Baran, że co ze sprzętem, że trzeba ściągnąć, bo on chce na coś łatwiejszego.

Powiedziałem niecenzuralnie, że chyba coś mu się w głowie pomieszało, że nie będę teraz ściągał tego, co z takim trudem powiesiłem i że na tej drodze nauczymy się więcej niż na pięćdziesięciu szóstkach a, z których i tak nikt z nas nie spadnie. Nie protestował. Opuścił mnie na ziemię, ściągnął linę i już bez słowa przygotowywał się do wspinaczki słuchając mojego podnieconego trajkotania. Kiedy ściągnął koszulkę, w oczy rzuciła mi się jego cienka niczym bibułka skóra opinająca ciasno niewielkie, ale ostro zakończone mięśnie brzucha i klatki piersiowej. "Baran, kurwa, ależ ty jesteś chudy!" - krzyknąłęm zaniepokojony. Baran w odpowiedzi prychnął lekceważąco i powiedział: "Co z tego że jestem chudy, skoro nie jestem lekki". Wystartował sprężyście, a mnie wydawało się, że mieśnie pleców rozerwą mu skórę z łatwością, z jaką rozdziera się mokrą bibułkę. Dolną rysę przeszedł klinując ręce i nogi, co lekko zawstydziło mnie i mój otarty pośladek, po czym wszedł we właściwe trudności, ale szybko wziął blok, żeby zdobyć zaufanie do sprzętu. Zapatentował drogę biorąc blok na każdym przelocie, zamienił ze sobą miejscami dwa camy, ciesząc się, że teraz siedzą pancernie, a na końcu drogi przesunął jeden wyżej, żeby zlikwidować runout.

mustang-3-m

Świetny socjal w Cadarese

Droga była przygotowana do przejścia i z nieukrywaną dumą patrzyliśmy na estetycznie, w równych odstępach od siebie rozmieszczone przeloty. Mustang jest piękny – po łatwej rysie na dłonie i półce mamy trudne miejsce w bardzo niewygodnej rysie na palce, po czym rysa nieznacznie się rozszerza, ale nie na tyle, żebyśmy mogli na dłuższą chwilę stanąć. Po wpince musimu umieścić obie nogi na przeciwległej ścianie rysy i techniką Dulfra posuwać się przez kilka lolejnych metrów, zatrzymując się tylko na bardzo niewygone, siłowe wpinki. Później rysa znowu się zmniejsza, ale po lewej stronie rysy pojawiąją się malutkie, prawie niezauważalne stopnie. Tam czeka na nas miejsce tylko ciut łatwiejsze od tego nad półką, ale które musimy przejść z przedramionami zmęczonymi na tyle, że palce same wypadają z rysy. W tym miejscu odpadłem dwa razy, osiągając przy tym stopień zmęczenia, po którym nie miałem już nawet ochoty na rozluźniające wspinanie po łatwym. Baran też wstawił się w drogę trzy razy i zgodnie powiedzieliśmy dość, ale jeszcze pod skałą odgrażaliśmy się, że następnym razem ujeździmy Mustanga i w dodatku nagramy to na kamerę.

Ale od następnego poranka pada. Padało wczoraj, padało dzisiaj w nocy i teraz także leje. Prognozy mówią, że od jutra pogoda w Cadarese ma się poprawić, ale na Mont Blanc jest cały czas źle. Najchętniej już pojechalibyśmy się aklimatyzować, a później czekalibyśmy na okno pogodowę i atak na Divine Providence. Ale musimy uzbroić się w cierpliwość i jak najlepiej wykorzystać czas tutaj. Od Mont Blanc dzieli nas zaledwie 200 kilometrów i jak tylko prognozy będą obiecujące, ruszamy.