– Baran, wierzysz w Boga? - wyrwałem go z zamyślenia. Siedział z łokciem opartym na stole i nakręcał na palec jeden ze swoich loków, a drugą ręką obejmował kubek z kawą. Wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w ziemię, jego podłużna twarz była pozbawiona wyrazu. Uniósł głowę, ale nie skierował wzroku na mnie, tylko prosto przed siebie, gdzieś daleko w przestrzeń, i szeroko się uśmiechnął.

– Chciałbym, zajebiście chciałbym w coś wierzyć... - odpowiedział z zawodem w głosie.  
– Ale?
– Wydaje mi się to bardzo mało prawdopodobne – powiedział po krótkiej pauzie i spojrzał na mnie nieśmiało.
Racjonalista – pomyślałem, a na głos zapytałem:
– Zawsze tak miałeś?
– Zawsze.
– Serio? - zdziwiłem się. - Nigdy nie wychodziłeś ze spowiedzi ze słodkim uczuciem ulgi i gorącym postanowieniem poprawy? Nie obiecywałeś sobie, że od teraz będziesz postępował zgodnie z nakazami katechizmu?
– Nie, nigdy... Prawda, spowiadałem się, ale zawsze wydawało mi się to dziwne, że mam się zwierzać ze swoich intymnych spraw jakiemuś obcemu człowiekowi. W sumie takiemu jak ja...
– O, człowieku! - wykrzyknąłem z uśmiechem na ustach. - Prawdziwy z ciebie racjonalista. Ja to miałem w swoim młodocianym życiu okres kompletnej fascynacji kościołem. Chciałem zostać ministrantem... A później to nawet papieżem... Wtedy wydawał mi się to najlepszy zawód świata.
Uśmiechnął się.
– Albo człowieku – ciągnąłem – prosiłem Boga, żeby, jeśli jeszcze raz, wbrew nakazom księdza, nieprzyzwoicie się dotknę, w jakiś sposób mnie zgładził. I leżałem z uczuciem okropnego upokorzenia i czekałem, aż piorun walnie z jasnego nieba, albo po prostu dach się na mnie zawali.
Pokręcił głową z niedowierzaniem i powiedział:
– Nie no, ja też się czasami zwracałem do jakiejś siły wyższej, wiadomo, "jak trwoga to do Boga".   
– W sytuacji zagrożenia życia? - zapytałem.
– Nie no... Generalnie nie miałem w życiu takich sytuacji... Wiesz, jakaś klasówka czy coś takiego.
Wybuchnąłem śmiechem, a on dodał:
– Właśnie się zastanawiam, czy w sytuacji kryzysowej zacząłbym się modlić? Czy bym się nawrócił?  

Czekanie jest najgorsze. Człowiek pisze w głowie scenariusze przechodzące od naiwnego optymizmu do skrajnego pesymizmu. Im więcej czasu poświęci na czekanie, tym więcej razy przejdzie drogę między jednym a drugim stanem.  

My czekaliśmy już po raz trzeci. Pierwszy raz na parkingu koło stacji kolejki. Od samej wspinaczki dzieliła nas jeszcze noc, cały dzień i pół kolejnej nocy, ale to był początek całego przedsięwzięcia. Nastawiliśmy budzik na 5:40 i zapadliśmy w niespokojny sen. Choćbym nie wiem, jak był zmęczony, to zawsze obudzę się kilka razy przed budzikiem i będę się zastanawiał, ile czasu zostało jeszcze do wyjścia. Tym razem obudził nas deszcz. Niezapowiadany. Później obudził nas budzik, ale deszcz ciągle padał. Dopiero o 10 przestał i wyszliśmy z namiotu. Akcja odwołana. Sprawdziliśmy prognozę i zdecydowaliśmy się przesunąć wyjście o trzy dni.

Po trzech dniach czekaliśmy znowu. W tym samym miejscu. Z budzikiem ustawionym na 5:40, żeby wyjechać na lodowiec pierwszą kolejką. Budziłem się kilka razy. Za pierwszym razem wydawało mi się, że jestem zupełnie wypoczęty, za drugim, że jestem krańcowo zmęczony. Za trzecim przyśniło mi się, że zjadł mnie niedźwiedź. Wbił mi pazury pod żebra, przyciągnął mnie do siebie i wpił się zębami w szyję. A cały sen był osnuty złością na mojego partnera, który postanowił, dla treningu, przesolować jakąś ścianę, a ja czekałem na niego i martwilem się, że skończą się dobre warunki.     

W końcu zadzwonił budzik. Wyszliśmy z namiotu, a niebo jaśniało już na horyzoncie. Baran postawił wodę na kawę, a ja zacząłem kroić chleb. Nareszcie zadania do wykonania, koniec czekania. Ulga.

Nie wyjechaliśmy pierwszą kolejką. Śniadanie zajęło nam więcej, niż myśleliśmy, a następny wagonik był pełny. Później Baran zorientował się, że zapomniałem okularów. Musiałem wrócić na parking i ostatecznie wyjazd na lodowiec opóźnił się o godzinę. Nie miało to jednak większego znaczenia. Chcieliśmy żeby lodowiec był zmrożony po nocy, ale czasu mieliśmy dużo. Dotarcie pod ścianę ze stacji kolejki zajmuje około 6 godzin. A my nie zamierzaliśmy dotrzeć pod samą ścianę, ale zabiwakować gdzieś wcześniej.

Najpierw minęliśmy Kapucyna. Jak zwykle stało pod nim kilka namiotów. Ale my szliśmy dalej, tam, gdzie jeszcze nikt z nas nie był. Najpierw musieliśmy podejść na przełęcz Fourche, która wznosi się około 150 metrów nad Cirque Maudit. Na przełęczy stoi blaszany schron na 15 osób wyniesiony tam przez helikopter. W środku podłoga i półpiętro wyłożone materacami i ułożonymi na stosie grubymi kocami. Przed tym długi, wąski stół i odpowiedniej długości ławka. Prostopadle do stołu, na lewo od wejścia, jeszcze jedna, krótsza ławeczka. Na ścianach metalowe wieszaki. Niewyobrażalny komfort jak na ostrą grań wznoszącą się na 3600 m n.p.m., z której upadek na obie strony grozi śmiercią. Stamtąd widać już dobrze Wielki Filar Narożny – nasz cel.

Przełęcz Fourche

Przełęcz Fourche

Zawiązaliśmy linę na metalowej barierce i zjechaliśmy w dół. Później założyliśmy jeszcze jeden zjazd i znaleźliśmy się na lodowcu Brenva. Nie było tam żadnych namiotów, ani żadnych śladów. Byliśmy sami. Przełęcz Fourche skutecznie broni dostępu do tego miejsca, docierają tam tylko ambitniejsi wspinacze. Szczelin na lodowcu było niewiele i nie przecinały podejścia na przełęcz Moore. Świeciło słońce, było ciepło i nie wiało. Po pół godzinie byliśmy pod przełęczą. Z tej strony wznosi się łagodnym zboczem, a  szczelina brzeżna jest zasypana. Po 15 minutach weszliśmy na górę.

Przełęcz Moore

Przełęcz Moore

Teraz Filar wydawał się być blisko, mogliśmy bez przeszkód podziwiać wszystkie szczegóły drogi – od ogromnej szczeliny brzeżnej, przez zaśnieżone, połogie rampy, skalny bastion – najtrudniejsze miejsce, zalepiony śniegiem łatwy teren pod szczytem, aż po grań Peuterey, szczyt Mont Blanc de Courmayeur i wreszcie śnieżną kopułę Mont Blanc. Sam Filar jest ogromny, a droga na szczyt Mont Blanc niewyobrażalnie długa.

Gdzieś między miejscem w którym się znajdowaliśmy a podstawą ściany, musieliśmy znaleźć miejsce, w którym dałoby się bezpiecznie spędzić noc. Po prawej stronie wznoszą się kruche skały poprzetykane śniegiem, z których co jakiś czas zlatują pojedyncze kamienie. Dalej  stoi wschodnia ściana Mont Blanc, która jest jednym wielkim torowiskiem lawin zwieńczonym ogromnymi serakami. Na wprost znajduje się Wielki Filar, a po lewej stronie od niego Aguille Blanche de Peuterey, z ogromnym przewieszonym serakiem wiszącym w połowie ściany.  Byliśmy w ostatnim miejscu, w którym nic nie mogło nam spaść na głowę. To tutaj musieliśmy założyć biwak – pod samą przełęczą Moore.

Była dopiero godzina 13, cały Filar oświetlało słońce. Baran zszedł w dół, żeby zlokalizować pierwszy zjazd, a ja zacząłem ryć w śniegu platformę, w której mógłbym się wygodnie położyć. Mieliśmy wstać o 2 w nocy i podejście pod ścianę, a może nawet pierwsze wyciągi, zrobić po ciemku. Baran zlokalizował pierwsze stanowisko i po chwili dołączył do mnie, żeby przygotować swoje legowisko. Po skończeniu pracy nasz biwak przypominał dwie małe lodowe trumny.

Na początku czułem się tam bardzo nieswojo. Siedziałem na plecaku i patrzyłem się w ścianę. Rampa dojściowa, która miała być skalnym wspinaniem w okolicach stopnia III – V, była kompletnie zakryta śniegiem. Mieliśmy ze sobą cztery śruby lodowe, potrzebne do ewentualnego wyciągania się ze szczelin, ale nie przygotowywaliśmy się na zimową wspinaczkę. Był najcieplejszy okres dnia, zewsząd spadały kamienie, lód, albo małe lawiny. Pod nami, na środku lodowca, między przełęczą, na której mieliśmy spać a podstawą ściany, na którą mieliśmy się wspinać, stała ogromna, na jakieś 10 metrów szeroka i mniej więcej tak samo wysoka, lodowa bryła, która oberwała się ze ściany Mont Blanc wyzwalając lawinę, której popękane czoło leżało kilkadziesiąt metrów niżej.

Byliśmy zmęczeni podejściem, więc zakryliśmy twarze koszulkami, żeby ochronić się przed piekącym słońcem i wyciągnęliśmy się na karimatach. Leżeliśmy tak przez kilka godzin, zapadając co jakiś czas w krótką drzemkę. Za każdym razem, kiedy odkrywałem oczy, żeby spojrzeć na ścianę, dojściowa rampa wydawała mi się coraz mniej stroma. Piliśmy wodę, nabieraliśmy sił i czekające nas zadanie wydawało się coraz mniej straszne. W końcu słońce zaczęło zachodzić za grań łączącą szczyty Mont Blanc de Courmayeur i Mont Blanc, a my włożyliśmy na siebie wszystkie ubrania, które wzięliśmy ze sobą, zjedliśmy po dwie kanapki z żółtym serem i przygotowaliśmy się na mroźną noc. Nie był to mocny sen, raczej długie leżenie przerywane różnej długości drzemkami. Panowała tam tak doskonała cisza, że przewracanie się partnera w śpiworze, myliło się z łoskotem spadającej lawiny.

Biwak

Biwak

W końcu, o 2 w nocy zadzwonił budzik przerywając 12 godzinne leżenie. Zaczęliśmy topić śnieg na kawę, znowu jedliśmy chleb z serem, a później przygotowaliśmy kubek wody z magnezem. Zaraz po obudzeniu czas płynie szybko i zanim założyliśmy uprzęże i raki, a na plecy zarzuciliśmy plecaki, była 3:30. Zjazdy też zajęły nam więcej czasu, niż zakładaliśmy. W całkowitych ciemnościach ciężko było zlokalizować stanowiska zjazdowe zrobione z kawałków liny założonych na niepozorne głazy tkwiące w śniegu. Ostatniego stanowiska nie udało się nam znaleźć w ogóle i po zjechaniu 60 metrów Baran owinął repa wokoło dużego głazu, skąd przejechaliśmy przez szczelinę brzeżną i stanęliśmy na lodowcu. W obawie przed lawinami przekraczaliśmy lodowiec szybkim tempem, ale było zupełnie spokojnie; nic nie zakłócało nocnej ciszy. W końcu dotarliśmy do ogromnej szczeliny brzeżnej broniącej dostępu do Filara przewieszoną śnieżną ścianką. Trawersowaliśmy w prawo i udało nam się dostrzec słabe miejsce tej przeszkody – śnieżny mostek i pionową ściankę zakończoną z lewej strony dużą dziurą, z której można było wyjść na śnieżne pole dochodzące do podstawy ściany. Baran poszedł pierwszy i na dojściu do dziury wkręcił dwie śruby lodowe. W najtrudniejszym miejscu trzeba było wbić czekany w przewieszoną ściankę i, stojąc nogami w pionowym, osuwającym się śniegu, zrobić trzyruchowy trawers, po czym wygiełgać się na śnieżną półkę. Baran sprawnie zrobił to miejsce i zaasekurował mnie z dwóch wbitych w śnieg czekanów. Później wyszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów w głębokim śniegu i stanęliśmy przed kilkusetmetrową śnieżno-lodową rampą poprzetykaną gdzieniegdzie skałami. Była godzina 6 i zaczynało szarzeć.

Pierwsze dwa wyciągi zrobiliśmy z zakładaniem stanowisk, a później Baran zasugerował, żebyśmy szli na lotnej. Na początku byłem sceptyczny, ale rampa nie była trudna, a oszczędność czasu ogromna. Kolejne 3-4 wyciągi zrobiliśmy z lotną asekuracją wpadając w hipnotyzujący rytm wspinania – czekan, czekan, rak, rak, czekan, czekan itd. Co jakiś czas zespół zatrzymywał się na krótką chwilę, żeby włożyć mechanika w skalną szczelinę, albo wykręcić śrubę i znowu równym rytmem kontynuowaliśmy wspinaczkę. Bardzo szybko zdobywaliśmy wysokość i, mimo że, nieprzyzwyczajone do tego typu wspinania łydki zaczęły wysyłać co chwila bolesne sygnały, byliśmy pełni optymizmu i czuliśmy się wspaniale. Wiedzieliśmy, że jeśli nic nie stanie nam na przeszkodzie, to około godziny 9 znajdziemy się pod skalnym bastionem.

W ścianie

W ścianie

Nagle Baran stanął i krzyknął do mnie, że buduje stanowisko. Ucieszyłem się, że miałem obok siebie wystający fragment skały, na którym mogłem stanąć całą stopą i co jakiś czas zmieniać nogi. Po krótkiej chwili usłyszałem, że mogę iść i doszedłem do stanowiska. Wiedzieliśmy, że rampa powinna skręcać w lewo, ale dostępu do jej lewej części broniły przewieszone skały. Pomyśleliśmy, że wyszliśmy za wysoko i Baran zaczął schodzić. Zszedł na całą długość liny i wykrzyczał do mnie coś, co od razu odrzuciłem od siebie, jako rzecz niemożliwą: "to chyba nie ta rampa!" Odkrzyknąłem, że do niego schodzę i po chwili stałem przy nim i wiedziałem, że miał rację – byliśmy za daleko w prawo. Nie było możliwości trawersowania w lewo do właściwej linii drogi – dostępu broniły pokryte cienkim lodem pionowe skały. Rzecz dla nas zbyt trudna, ryzykowna, po prostu wykluczona. Ale nie było też możliwości sprawnego wycofu. Po drodze minęliśmy tylko dwa dobre stanowiska, z których można było zjechać. Czekało nas schodzenie 300 metrów w dół. Robiliśmy to w kompletnym milczeniu, czasami tylko komuś wyrywało się donośne przekleństwo, w którym pobrzmiewała cała skumulowana irytacja i zawód. Budowaliśmy nienajlepsze stanowiska z dwóch czekanów, czasami wzmocnione śrubą lodową, i, zakładając po drodze przeloty, schodziliśmy mozolnie w dół. Odwrócona kolejność – rak, rak, czekan, czekan – i piekące coraz bardziej łydki. W końcu doszliśmy do skał, w których można było założyć dwa porządne stanowiska. Raz, na całą długość liny, zjechałem ja, a raz Baran.

Schodzenie zajęło nam dłużej niż wspinanie i dopiero o 13 znaleźliśmy się pod ścianą. W powietrzu unosiło się naturalne i tak trudne pytanie: co robimy? Zrzuciliśmy plecaki na śnieg i opadliśmy na nie ciężko. W milczeniu obserwowaliśmy ścianę. Pierwszy odezwał się Baran:
– Powiem ci, jak ja to widzę... Ściana nie ucieknie, możemy tutaj przyjechać za rok... Korona nam z głowy nie spadnie. Popatrz jak to wygląda – kupa śniegu, góra może być zalodzona... Co, jak na tej rampie spotkamy jakieś pionowe skały pokryte cienkim lodem? A jak góra będzie nie do przejścia, jak się stamtąd wycofamy?
– Ja patrzę na to inaczej – odpowiedziałem. - Jestem przekonany, że jakbyśmy się dobrze wbili, to od jakichś 3-4 godzin wspinalibyśmy się w skale. Jakoś ani wczoraj, ani dzisiaj rano nie miałeś takich wątpliwości. Nie przeszkadzał ci ani śnieg na rampie, ani nic innego. Stary, po prostu jesteśmy zmęczeni, to zmęczenie podsuwa te wątpliwości.
– Przyznaję, jestem zmęczony, ale popatrz na tę rampę, przecież to wygląda trudno...
– Nie pierdol, proszę, wczoraj wyglądała łatwo...

Zapadła długa cisza, podczas której co chwila spoglądaliśmy na ścianę. W głębi ciała zgadzałem się z Baranem. Nie co do tego, że rampa wygląda trudno, ale co do tego, że jesteśmy zbyt zmęczeni. Co prawda moglibyśmy wejść w ścianę i zabiwakować na dole skalnego bastionu, ale to by oznaczało, że przed trudnościami przewspinalibyśmy 900 metrów na przednich zębach raków. Poza tym, żeby podjąć ryzyko wejścia w niebezpieczną ścianę, potrzebna jest wysoka motywacja. W tamtym momencie, w naszym zespole motywacja wahała się w okolicach zera.
– Dobra, tak czy siak musimy jeszcze przejść szczelinę, więc miejmy to już za sobą - powiedziałem, a Baran wstał i zaczęliśmy schodzić.

Przejście szczeliny brzeżnej wyglądało na jeszcze trudniejsze niż z dołu. Tym razem to ja trzymałem linę z góry. Baran sprawnie przeszedł miejsce po naszych porannych śladach i przygotował się do asekuracji wbijając głęboko w śnieg dwa czekany. Siadłem okrakiem w dziurze, wypuszczając jedną nogę za krawędź i wbiłem w nią czekany, żeby móc się na nich zwiesić. Baran wpatrywał się na mnie z napięciem, bo po wykręceniu śruby groził mi lot w czeluść szczeliny. Nagle, zza górnej krawędzi szczeliny zjechała mała pyłówka, a Baran marszcząc się spojrzał w górę, powstrzymując wpadanie śniegu za kołnierz. Przez cały dzień prószyły na nas pyłówki i uderzały w nasze kaski małe kawałki lodu zrzucane przez wiatr szalejący na grani, więc byliśmy z tym obyci. Ale później usłyszeliśmy odgłos, którego jeszcze nie słyszeliśmy – głośne buczenie, po czym na kasku Barana rozbiła się duża gruda śniegu, a za nią poleciały kolejne wydając przy uderzaniu w ziemię głuchy łomot. Ciągle wpatrywałem się w jego twarz i dostrzeglem, jak  rozszerzają mu się oczy w wyrazie kompletnego zdumienia przechodzącego w paniczny strach. Od przewalającego się z góry śniegu zrobiło się ciemno, a moją twarz omiotła wirująca kurtyna drobinek lodu, które wściekle wciskały się w oczy. Wtedy usłyszałem wyrywający się z trzewi Barana okrzyk przerażenia i rozpaczy: "Aaaaaaaa!!!", zagłuszany przez łomot spadającego śniegu. Od smutku ścisnęło mi się gardło. Schowałem się głębiej do dziury i zaparłem się o czekany. Byłem osłonięty od spadającego śniegu, ale nie wiedziałem ile go spadnie i co się stanie. W pierwszym momencie pomyślałem, że z Baranem koniec. Że właśnie tak wygląda górska śmierć – jest nagła, okrutna, bezlitosna i niesprawiedliwa. A ktoś, kto miał więcej szczęścia, stoi bezpiecznie obok i się jej bezsilnie przygląda. Później przelecialo mi przez głowę, że jeśli lawina porwie Barana, to przecież mnie także wyrwie z tej dziury, bo byliśmy związani liną. Zaraz po tym pomyślałem, że jeśli mnie nie wyrwie, to muszę jak najszybciej przejść na drugą stronę szczeliny, a lina wskaże mi miejsce, gdzie leży Baran i tym sposobem go odkopię. Wszystkie mięśnie miałem zaciśnięte ze strachu i nerwowego oczekiwania, a wnętrzności jakby zwinięte w węzeł. Nagle śnieg przestał walić. Wszystko trwało niedłużej niż 10 sekund. Opadła też śnieżna kurtyna i zobaczyłem, że nad krawędzią szczeliny stoi, cały biały od śniegu, Baran. Śnieg powciskał mu się nawet we włosy i jego wystające spod kasku loki przypominaly teraz śnieżne dready. Poczułem, jak momentalnie rozwiązuje się węzeł w moich wnętrznościach i od brzucha aż do głowy płynie ciepłe uczucie radości i ulgi rozluźniające zaciśnęte usta szerokim uśmiechem.  
– Człowieku! - wykrzyczałem do niego. – Myślałem, że już po tobie!
Odwrócił się z uśmiechem na ustach i powiedział:
– Kurwa, ja też myślałem, że już po mnie!
Ale zaraz przybrał poważną minę i dodał:
– Spierdalajmy stąd jak najszybciej!

Przeszedłem szczelinę najsprawniej, jak tylko potrafiłem i zaczęliśmy zbiegać w dół. Co chwila ściana wydawała odgłos będący połączeniem huku i łamania i z zamierającymi sercami obracaliśmy się za siebie.
– Biegiem! - krzyczał Baran. - Za ten ogromny serak!

Biegliśmy ile sił w nogach, zapadając się po kolana w grudach starego lawiniska, a ściana poganiała nas groźnym warczeniem. W końcu schowaliśmy się za gigantyczną bryłę lodu i, wykończeni wysiłkiem i napięciem nerwów, opadliśmy na śnieg. Siedzieliśmy w milczeniu starając się uspokoić oddechy, a każdy we własnym wnętrzu przeżywał jeszcze raz te 10 sekund nad brzeżną szczeliną. Niechciane, ale tak bogate doświadczenie, że samo wracanie do niego myślami przypominało narkotyczne doznanie.  
– Jak zaczęło we mnie walić – zaczął Baran – to najpierw pomyślałem, że to przeczekam. Ale później doszło do mnie, że przecież mnie zasypie. Więc wyrwałem się i zacząłem biec w stronę szczeliny. Ale stanowisko mnie zatrzymało! Nie dość, że z góry walił śnieg, to te czekany mnie trzymały! I w końcu je wyrwałem i stanąłem już w bezpiecznym miejscu... Kurwa, nie wiem co by się stało, gdybym stał dalej...

Słuchałem tej opowieści z zapartym tchem, a później opowiedziałem mu, co ja przeżyłem siedząc w dziurze. Następnie zapadła długa cisza, którą przerwałem głupim pytaniem, żeby rozwiać posępną atmosferę:
– A nie zacząłeś się przypadkiem modlić?
– Hehe, człowieku! - zaśmiał się głośno. - Gdybym tylko miał na to czas!