We Khan Do It

Około 1:00 turystyczna ciężarówka przybija do wrót Turkestan Yurtcampu. Szczęśliwi z zakończonej podróży i powrotu w znajome miejsce, choć z zaspanymi oczyma, z zapałem wytaczamy się na ulicę. W Turkestanie wszystkie miejsca pozajmowane, ale znajomy już właściciel wskazuje nam przestrzeń, gdzie możemy rozłożyć swoje namioty. Choć liczyliśmy, że po blisko dwóch tygodniach w górach uda się przespać pod dachem czy na łóżku, to jednak konformistycznie przyjmujemy propozycję.

Na pierwszy nocleg w bazie nikt nie nastawia budzika. Jesteśmy mniej lub bardziej zmęczeni i póki co nigdzie nam się nie spieszy. Można powiedzieć, że do rana następuje świadoma „odcinka” od problemów, perspektyw i trudów. Rzecz niezwykle do regeneracji potrzebna i podyktowana przez organizmy i własną psychikę. Należy nam się - osiągnęliśmy przecież sukces i wytrwaliśmy w trudach trekkingu docierając w znośnym stanie do pierwszego checkpointu na trasie.

Od powrotu do Polski uczestników wyprawy minęło już kilka dni. Powoli ucichło ogólne zamieszanie, zamęt i załatwianie spraw osobistych, "zamiecionych" pod dywan blisko miesięcznym wyjazdem.

Wyjazd na Kahn Tengri to właściwie pół roku przygotowań każdego  z naszej czwórki – mój, Marcina, Janka i Janusza. Na głębszą jego genezę trudno by się tutaj silić. Większość zostało już wszak napisane czy opowiedziane podczas przygotowań, a co drobniejsze szczegóły pozostaną w naszych głowach i nie warto ich przytaczać. Faktem natomiast  jest, że w wyprawę „We Khan do it” każdy z nas zaangażował się całym sercem i już na kilka miesięcy przed dawał z siebie ile mógł.

Wyprawa ma na celu zdobycie szczytu Khan Tengri położonego w paśmie górskim Tien – Szan w północno wschodniej części Kirgistanu. Kwestia jego wysokości jest dyskusyjna - 6995/7010 m, choć umownie wszyscy zaliczają go do siedmiotysięczników. Dodatkowo zdobycie szczytu to warunek otrzymania rosyjskiego wyróżnienia alpinistycznego – Śnieżnej Pantery.