"Nie da się zmierzyć i porównać przeżyć i doznań tych samych sytuacji u różnych ludzi, każdy odczuwa i przeżywa po swojemu". Dziennik zapisku: 8.08.2017 - Nie wiemy jak ta wyprawa się skończy, czy wrócimy jako przegrani, czy może jako zdobywcy... Ale czy samo podjęcie takiego wyzwania nie jest już na swój sposób wygraną?

Afganistan

Miesiąc w Afganistanie -wydaje się to długo, ale jak pokazał czas chyba jednak nazbyt mało, aby do końca zrozumieć ich kulturę i religię. Tak wiele rzeczy szokowało, tak wiele było różnych od znanego nam europejskiego wizerunku. Jednak wierzymy, że wszędzie na świecie zasada jest jedna -ludzie to ludzie, a polityka to polityka. Nie należy tego wiązać, bo niejednokrotnie przekonaliśmy się (tak jak i tu), że życie ludzi i ich życzliwość może bardzo zaskoczyć, pomimo opinii świata. Afganistan znamy z mediów, jest głównie pokazywany w bardzo złym świetle, my natomiast chcielibyśmy spróbować Wam opowiedzieć, jak piękny jest to ten kraj.

Jak to ja, podejmuje sie nietypowych wyzwań i miewam różne dziwne pomysły. Afganistan na początku brzmiał dość przerażająco. Jeszcze przed wyjazdem,w maju czytałam o ataku Talibów w tym rejonie, jednak rozmowa z przyjaciółmi z Francji, szybko mnie uspokoiła. Usłyszałam, że nie ma co się bać, należy tylko przytomnie reagować i otrzymałam kilka innych cennych rad.

Noshaq Bergans Expedition

Wioska Qazi Deh, z której wiedzie droga w góry jest maleńka. Składa się z zaledwie kilku domów. Jest tam szkoła, gdzieniegdzie widać trochę zieleni. W tle pustynnego widoku wyłaniają się monumentalne ściany gór. Pustynny kurz i pył unoszą sie w gorącym, suchym powietrzu. Tamtejsza temperatura to 35 C. Ludzie w wiosce są bardzo życzliwi, ciekawi nowych przybyszów i świata. Przywitali nas bardzo serdecznie, ich dzieci zaciekawione inności zaglądały przez drzwi, obserwując co wyciągamy z plecaków. Odczuć tam można zupełnie inny klimat niż ten, który panuje w mieście Iskaszim. Tam widoczny jest konflikt jaki panuje w kraju. Broń oraz posmak strachu i niepewności osiadają na skórze, unosząc się po tamtejszych ulicach. W wiosce spaliśmy w domu Malanga, człowieka, który w grupie pierwszych Afgańczyków w 2009 roku zdobył Noshaq. Bardzo szybko załapaliśmy kontakt i wymieniliśmy się informacjami. On opowiadał nam o Hindukusz, my o Alpach, Tatrach czy Kaukazie. Wieczorem do kolacji zeszli do nas na herbatę inni mężczyźni z wioski, ustalając ile potrzebujemy tragarzy, którzy pójdą z nami do bazy.

Noshaq Bergans Expedition

Rano przywitało nas śniadanie złożone z: jajka, chleba, miodu i herbaty. Szybko pozbieraliśmy się i byliśmy gotowi do wyjścia. Do drzwi weszło chyba połowę osób z całej wioski, oglądając nasze bagaże. Na niektóre kiwali głową, na inne przytakiwali gestem akceptującym. Zabrali wszystkie nasze pakunki, nam zostały plecaki, po 20 kg wagi każdy.
Wychodząc na zewnątrz budynku zauważyliśmy stojące nieopodal osły, na które tubylcy pakowali nasze rzeczy. Rozśmieszył nas ten widok, bo sądziliśmy, że sami zabiorą je na plecy, a tu spotkała nas taka niespodzianka. Spokojnie, każde zwierze miało po 60 kg na grzbiecie. Z trwogą patrzyliśmy kiedy załamią się te ich chudziutkie jak patyki nóżki.

Szliśmy z dwoma osłami, wesołymi dwoma młodymi chłopakami i jednym bardzo przyjaznym starszym siwobrodym dziadkiem. Ludność z wioski wyszła nam na pożegnanie, a dzieci jeszcze przez jakiś czas biegły za nami.
Tak rozpoczęła się trzydniowa wędrówka do bazy.

Noshaq Bergans Expedition

Do Bazy

Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak ciekawa będzie ta droga. Wejście do korytarza górskiego rozpoczyna się w miejscu, w którym rzeki z lodowców, złapane w kanały rozchodzą się na kilka odnóg. Płynąc, zasilają pola, wioski, tworząc bajeczną scenerię jak z greckich ogrodów. Można by zapomnieć, że na około znajduje się sama pustynia, która daje siwe znaki tutejszym rolnikom.

Początkowo, tragarze podchodzili do nas z dystansem, jednak szybko zaciekawienie i obustronna chęć rozmowy wzięły górę. Wszystko to sprawiło, że staraliśmy się porozumieć- trochę po angielsku, rosyjsku lub na migi. Śmiechu było przez to co nie miara. Czas szybko uciekał i kilometry też. Mieliśmy do pokonania ponad 40 km i 2000 m przewyższenia.

Droga raz prowadziła przez piach, innym razem przez rwąca rzekę i kilka mniejszych strumieni. Zastanawialiśmy się, w jakim celu ktoś przez dłuższy odcinek drogi poukładał ścieżkę z dużych kamieni.

Noshaq Bergans Expedition

Tubylcy wytłumaczyli nam, że jest to bezpieczna, odminowana droga. Każde wyjście po za nią nie gwarantuje, że teren jest bezpieczny i bez min. Podobno rosyjskie wojska wychodząc z Afganistanu zaminowali ten rejon, jednak jak jest w rzeczywistości - nie sprawdzaliśmy.
O godzinie 12 tragarze zrobili przerwę na jedzenie i odpoczynek. Był to nie głupi pomysł, bo od 12 do 14 słońce praży najmocniej, a schować sie nie ma gdzie. Wspólnie wymienialiśmy sie jedzeniem, próbując różnorodnych smaków.

Pierwszy nocleg był tam, gdzie było najlepsze dojście do wody i miejsce na namioty. Spaliśmy w namiocie, a Afgańczycy mieli tylko koce, w związku z czym oddaliśmy im jeden z naszych szturmowych namiotów. Częstowaliśmy ich wszystkim, co mieliśmy. W końcu mają oni nie za wiele okazji na spróbowanie czegoś nowego. Najbardziej zasmakowała im zupka chińska.

Noshaq Bergans Expedition

Jak sie okazało następnego dnia rano, Karolinę dopadła jakaś dziwna choroba. Do dziś nie wiadomo, co to właściwie było, bynajmniej dolegliwość ta wieczorem doprowadziła ją ostatecznie do braku kontaktu i świadomości.
Razem ze słońcem, mniej więcej po 5 rano, wstali nasi koledzy i nie omieszkali obudzić i nas. Takim sposobem, zaraz po godzinie 5 rozpoczęliśmy jedzenie i pakowanie i po 7 już ruszaliśmy dalej.

Pierwsze metry trzeba się było wspiąć na wyższe wzniesienie. Karolina wymiotowała i nie czuła sie najlepiej. Z każdą godzina było z nią coraz gorzej, wzięła tabletkę na wysokość, choć nie wyglądało na to, że w tym jest problem.

Kiedy było już naprawdę źle, jej plecak próbowaliśmy nosić razem z Arkiem na zmianę. Odbywało się to za pomocą włożonych za jego szelki w prowizoryczny sposób, jak nosze- kijów. Niestety, na dłuższą metę nie miało to sensu i wynegocjowaliśmy, żeby zabrali go tragarze. Takim sposobem osiołki miały dołożone kolejne kilogramy, rozłożone między tragarzem a nimi.

Droga pięła się coraz wyżej, a widoki przekształcały w bardziej surowe. Kamienie, skały, całe mnóstwo kamieni… Zbocza, po których trzeba było przejść, dokuczały naszym nogom. Jednak nie ma co narzekać, nasi koledzy wspinali się w kaloszach!

Karolina szła pod górę jak cień, tragarze pognali hen daleko. Nie widząc ich w oddali, niekiedy ciężko było nam odnaleźć drogę.

Kiedy dochodzi godzina 18, a słońce chyli się ku zachodowi, zaczynamy sie obawiać, że nie odnajdziemy drogi do kolejnego noclegu.

Tragarze zniknęli nam już dawno z oczu, a przed nami otworzyła się kolejna ogromna dolina z piękną białą lodową ściną, która w świetle księżyca jako jedyna odbijała światło. Niestety musieliśmy skupić się na odnalezieniu noclegu - pozostawieni bez większości rzeczy, zaczęliśmy się zastanawiać nad noclegiem na dziko - była to niezbyt wesoła perspektywa.

Arek poszedł do przodu, żeby zobaczyć, jak daleko jeszcze do celu. Niestety, szybko zrobiło sie ciemno i nawet czołówki już nie pomagały.

Adrian wyszedł trochę wyżej na kolejną górkę, aby zobaczyć co widać dalej. Ciągnął za sobą resztką sił Karolinę. Na sąsiednim wzniesieniu mrugnęła czołówka - czyżby to był Arek? Niemożliwe, żeby tak daleko zaszedł. Po chwili mrugnęła druga czołówka, gdzieś hen daleko po lewej stronie. Zastanawialiśmy się, o co chodzi? W końcu okazało się, że właśnie to był Arek, który poszedł w zupełnie inna stronę, a tam w oddali mignęli nam nasi tragarze.

Widzieliśmy, że czołówka porusza się w naszym kierunku, czyli oznaczało to, że nas widzą. Długo by opowiadać, co mówiliśmy łamanym angielskim, w chwili gdy tragarz do nas dotarł. Przekleństwa leciały straszne, padało wielokrotnie pytanie - dlaczego nas tak zostawili?

Tłumaczenie było proste, doszli do miejsca gdzie miał być camp 2 ale nie znaleźli wody i poszli dalej, nic nam nie mówiąc.

Znaleźli wodę dopiero na miejscu, zwanym base camp plato ale nie był to jeszcze właściwy base camp, do którego szliśmy.

Po jakiejś godzinie dotarliśmy do obozu. W KOŃCU, PO PRAWIE 13 h wszyscy padli, nawet bez jedzenia.

Trzeciego dnia, pobudka znów była dość wcześnie, choć do przejścia było już niewiele. Byliśmy na jakiś 4300 m. Dziadek Quad- jak go nazywaliśmy, był nieugięty i chciał jak najszybciej ruszyć w drogę. Śpiewając, zaczął pakować rzeczy na osły, a my szybko zwinęliśmy namiot.

Po przejściu 2 godzin Karolina nadal nie dawała rady i postanowiliśmy, że Adrian zostanie z nią i rozłożą namiot, a Arek z tragarzami pójdą do Base Campu i tam poczekają.

Nie było dobrze i coraz bardziej wyglądało to na zatrucie. Po 3 godzinach i drzemce Karolinie poprawiło się na tyle, że mogliśmy iść dalej. Po drodze minęli nas już schodzący w dół tragarze. Dotarliśmy do bazy zadowoleni i szczęśliwi. Może się wydawać, że 40 km to niewiele ale droga, jaką przebyliśmy była tak różna i tak dzika, że była dla nas jak tygodniowa odległość od cywilizacji.

Noshaq Bergans Expedition

Baza – czy na pewno?

Kiedy rozłożyliśmy bazę i przystosowaliśmy do swoich potrzeb pozostałości z kamiennych budowli, zasiedliśmy do gotowania. Dopiero wtedy, gdy rozejrzeliśmy się na około, zdaliśmy sobie sprawę na jakim odludziu jesteśmy! Nie ma nikogo, niczego, ani jednej zwierzyny. Jedynie pozostałości po dawniejszych ekipach górskich. Stare puszki po gazie czy ściany z kamieni wskazują, że ktoś kiedyś odwiedził to miejsce. Pozostaliśmy sami, zdani tylko na siebie przez kolejne trzy tygodnie. Uświadomiliśmy sobie, że nie ma na co liczyć, gdyby przyszło nam wołać o pomoc. Z tą optymistyczną myślą w głowach zasnęliśmy w naszej bazie na 4500 metrach.

Następnego dnia Adrian wziął łopatę w ruch i rozpoczął swoją zabawę w Boba budowniczego. Takim oto sposobem zrobił lodówkę wykopaną w ziemi oraz zbiornik z wodą do picia.

Po południu Arek poszedł na rekonesans trochę wyżej. Karolina na szczęście wyzdrowiała i zajęła się gotowaniem obiadu. Były pyszności! Makaron z gulaszem z puszki i sosikiem do pieczeni. Powrót Arka nie napawał nas optymizmem, gdy pokazał nam zdjęcia i powiedział , że od bazy do lodowca, przez który musimy przejść, aby dostać się pod ścianę góry jest jeszcze sporo drogi. Jednak dodał też, że widział, że trochę dalej jest miejsce na rozbicie się, a co najważniejsze z gór płynie woda dużym strumieniem, więc nie ma się co o nią martwić. Musicie wiedzieć, że póki nie ma śniegu, podstawą rozbicia się gdziekolwiek jest woda -bez niej ani rusz. I tu rozpoczęła się narada. Przenieść się - ale jak? 140 kg? Biorąc pod uwagę, że nasz pierwszy obóz miał być za lodowcem, postanowiliśmy się tego podjąć i następnego dnia przenieść obóz wyżej, zastępując camp 1, tyle że przed, a nie za lodowcem.

Rano nerwówka jak to wszystko popakować. Spakowaliśmy ile sie dało rzeczy na plecy, do ręki wzięliśmy po worze, i takim sposobem umęczeni wytargaliśmy wszystko w 2 drogach tam i z powrotem do góry. Po 5 godzinach Camp 1, czyli nasz obecny Base Camp osiadł na 4950 m.

Znów czekało nas rozpakowanie i rozłożenie betów. Rzeczywiście była to dobra decyzja, lodowiec mieliśmy zaraz na wprost, a woda znajdowała się nieopodal.

Noshaq Bergans Expedition

Ranek był słoneczny i chyba jako jedyny jaki pamiętam- bezwietrzny. Z każdym dniem było czuć nadchodząca zimę. Pod koniec wyprawy przekonamy się, że z każdym dniem noce stawały się coraz zimniejsze, tak że woda zamarzała w butelkach.

Chłopaki postanowili nie tracić czasu i poszli rozeznać drogę przez lodowiec. Był on inny niż ten, do którego byliśmy przyzwyczajeni, pokryty warstwą pyłu i kamieniami sprawiał wrażenie jakby mniej groźnego. Już po pierwszych krokach widać było jak mocno pracuje. Bloki lodu niczym domy wyłaniały się naszym oczom w chwili, gdy próbowaliśmy wyznaczyć drogę na drugą stronę. Dość sprawnie udało nam się przejść przez lodowiec i nagle pojawił się dylemat. Widzieliśmy, że wybranie drogi w górę nie będzie łatwą sprawą. Nie mieliśmy gotowej mapy, ani wyznaczonej trasy jak trzeba dalej iść. Zasada była prosta- patrzysz i decydujesz którędy da się iść. Standardowa droga nie napawała radością. Mała ilość śniegu, który ledwo sięgał do połowy ściany nie dawała szans, żeby tamtędy pójść, a ściana kamieni dodawała grozy sytuacji.

Trzeba sobie zdać sprawę z faktu, iż nasza wyprawa nie była wyprawą komercyjną. Nie jechaliśmy na gotowe bazy, nie było tam ludzi do pomocy, nie było przewodników i nie było gotowej mapy, która by wskazywała drogę.

Początkowo, chcieliśmy iść na wprost żlebem ale ten pomysł szybko odpadł, w chwili gdy słońce mocno przyświeciło i ukazało, że śnieg to jednak nie śnieg, a twardy lód z powodu którego jedna z poprzednich ekip zrezygnowała z dalszej wyprawy. Tak więc, chłopaki poszli po lodowcu na rekonesans pod ścianę, aby sprawdzić, czy nie ma tam lepszej drogi. Zaszli aż na tyły ściany, po gruzowisku, stanęli na 5000 m i odezwali się przez krótkofalówkę - "halo halo ! Widzisz nas?" Szybko zauważyłam gdzie są. "Wysoko wyszliście!” Skomentowałam.
Odpowiedzieli mi sarkastycznie: "No, na całe 5000 m.”
Zdobyłam się tylko na krótkie: „To niemożliwe."

Okazało się, że my z naszym obozem byliśmy w dołku, a lodowiec znajdował się na wzgórzu, z drugiej strony opadał znów w dół, przez co tracił na wysokości. Kiedy chłopaki wrócili z powrotem do obozu, zaczęliśmy analizować drogę. Którędy się wspiąć? Ostatecznie pozostaliśmy przy wersji wejścia granią. Nie była to optymistyczna perspektywa, bo grań ciągnęła się i ciągnęła, a wejście na nią poprzedzała ściana gruzowiska. Chłopcy mówili, że wejście na nią będzie najgorszym wyzwaniem, bo nic się tam nie trzyma, wszystko się sypie z pod nóg. Trzymać się też nie ma czego, bo wszystko leci z rąk. Patrząc na górę byliśmy przekonani, że szybko nam pójdzie. Przecież grań wygląda płasko, a i dalej nie jest źle. Szybko po wejściu w ścianę okazało się, jak bardzo się myliliśmy!
Czekała nas przeprawa przez gruzowisko na 5 tys, wspinaczka na 6 tys i walka z lodem niczym beton. To, co było płaskie okazało się niezłą ścianą dochodzącą do 60° do wchodzenia.

Ściana i grań początkowo bardzo weszły nam na psychikę. Podejście było mozolne tym bardziej, że wchodząc pierwszy raz do camp 1 musieliśmy zabrać ze sobą więcej gratów aby przy kolejnym wejściu nie nosić dodatkowych kilogramów. Wszystko sie zsypywało z pod nóg, a odgłos stąpania był dosłownie jak tłuczenie ceramiki. Nic stabilnego. Po pokonaniu ściany zaczęliśmy się wspinać granią do góry. Zmęczeni dotarliśmy na 5350 m. Pierwszy nocleg był na niewielkiej platformie, którą sobie zorganizowaliśmy wśród kamieni. Po przespanej nocy i aklimatyzacji zeszliśmy na dół do base camp pozostawiając to, co niepotrzebne u góry.

Noshaq Bergans Expedition

Nowy dzień poświęciliśmy na pakowanie i uzupełnianie jedzenia, zabranie lin poręczowych. Potem zostało już tylko gotowanie i porządki. Z samego rana wyruszyliśmy do góry z niezbyt dobrym przeczuciem, zanosiło się na niezłe załamanie pogody. O dziwo, bardzo szybko poszła nam ściana na grani. Nogi też się już przyzwyczaiły do ciągłego braku stabilizacji gruntu. Rozłożyliśmy się tam, gdzie poprzednio. Niestety tym razem zaczęło okrutnie padać śniegiem, a widoczność spadła do zera. Okryły nas chmury, a w namiocie się cisnęliśmy, bo z obu stron mieliśmy przepaść, a na sikanie szło się tylko po linie z przytroczonego namiotu, bo nic nie było widać. Utrudniło nam to gotowanie jak i wszelkie podstawowe czynności. W związku z tym szybko poszliśmy do śpiworów i do spania. Spania nam nie brakowało, ciemności zapadały kolo 19. Nim wyszło słońce, wszystko było zamarznięte i czekaliśmy do 7, aż poczujemy chociaż trochę ciepłych promieni. Rano szybkie pakowanie nadal w nieciekawej aurze. Skały mokre i pomarznięte, a czekała nas niezła przeprawa wspinaczkowa do kolejnego obozu. Na szczęście na wysokości ok 5600 m znajdowało się duże wypłaszczenie, gdzie widać było pozostałości po poprzednich ekipach. W końcu na coś się przydały płaskie kamienie, które świetnie posłużyły jako stoły i półki na kuchenkę i gotowanie. Ogarnęliśmy sobie przestrzeń w campie, pozwiedzaliśmy okolicę,żeby sprawdzić co nas czeka kolejnego dnia.

Noshaq Bergans Expedition

Musimy się przyznać, że nie byliśmy u góry sami. Często rozmawialiśmy z naszym przyjacielem, co prawda był mało mówny ale za to bardzo zabawny. Swoją miną i spokojem dawał nam radość i poczucie, że nie jesteśmy odosobnieni. Boguś, bo tak nadaliśmy my mu na imię był zawieszony na jednej z ścian, na którą mieliśmy widok. Nie był człowiekiem, a posturą z seraka przypominał małpę. Nam to jednak nie przeszkadzało i mogliśmy mu powiedzieć wszystko. Wyspani następnego ranka zaczęliśmy standardowo od gotowania, zbierania rzeczy i pakowania się.

Boskie moce

Jako, że była niedziela, chłopaki zeszli w rozmowie na temat Boga, wiary i kościoła. Nie trzeba było długo czekać na odzew boskich mocy. Z daleka nagle zaczęło grzmieć, walić piorunami i zbliżał sie do nas prawdziwy armagedon. Widok był nieziemski, śledziliśmy jak z oddali nadchodzi do nas burza, a chmury przedzierają się przez ścinany gór i płyną wprost na nas. Szybko zaczęliśmy wszystko mocować, pakować do namiotu i zabezpieczać przed wiatrem. Wokół nas krążyły chyba nawet 2 burze. Nie pozostało nam nic innego jak wpakować się do śpiworów i przeczekać nawałnicę, choć wiedzieliśmy już, że do góry raczej nie pójdziemy. Rankiem obudziło nas piękne niebo, jednak nie na długo. Już po 12 pogoda znów się popsuła. Droga wyżej wkraczała już w obszar lodowca. Jeden z odcinków przysporzył nam trochę kłopotów, ponieważ nachylenie z lodu było dość spore, a droga skalna była mocno oblodzona. Założyliśmy na lodowym odcinku poręczówki i straciliśmy trochę czasu na pokonanie tego odcinka. Lód był twardy jak beton. Założenie czegokolwiek było nie lada wyzwaniem, a i przejście bokiem było trudne. Raki ani czekany nie siadały w lodzie. Kolejny fragment do góry, to kolejne ściany do pokonania. Z dołu wydawały się płaskie, jednak w realiach okazywały się dość mocno nachylone i w połączeniu z wysokością dawały w kość. Kolejne dwa dni zajęło nam dotarcie na wysokość 6350 m. Cieszyliśmy się, że dotarliśmy tak wysoko bez dolegliwości związanych z wysokością. Miejsce to było tuż przed ostatnim, jaki nas czekał obozem. Potem już został tylko szczyt.

Noshaq Bergans Expedition

Nic nie zapowiadało tego, co miało nas czekać

Humory nam dopisywały, obmyślaliśmy plan na ostatni odcinek ściany i skał. W nocy wszystko sie zmieniło. Adrian nie potrafił zasnąć i narzekał, że źle sie czuje. Daliśmy mu leki, wpychaliśmy w niego płyny, jednak pomimo tego, nadal nie wyglądało to dobrze. Całą noc narzekał na ból głowy i nie zmniejszały się wcale jego dolegliwości. Nalegał, żeby iśc dalej, i że mu pewnie przejdzie. Rano, po nieprzespanej nocy postanowiliśmy, że idziemy kawałek do góry na aklimatyzację i ma dać znać, jak będzie się czuł. Jednak już samo ubieranie się zaalarmowało nas, że nie jest dobrze. Przestraszyłam się i wiedziałam, że żarty się skończyły, docierały do mnie objawy obrzęku mózgu. Adrian posiniał i nie do końca był świadomy tego, co robi. Poruszał się i zachowywał jak pijany. Nie dał sobie wmówić, że coś mu jest i uparcie ciągnął do góry. Wiedziałam, że przejdzie parę metrów i zawrócimy. W związku z tym pozwoliłam, żeby sam sie przekonał, że naprawdę nie da rady. Musicie wiedzieć, że dopuścić do świadomości możliwość niezdobycia szczytu ze swojego powodu jest rzeczą bardzo ciężką. Świadomość, że jest się tak blisko i nie da się rady osiągnąć celu? Przecież zawsze każdy twierdzi, że jego ta choroba nie spotka. Adrian w swych przebłyskach świadomości dobrze wiedział, co to oznacza, jeśli nie da rady teraz wejść. Związałam się z nim liną na wypadek, gdyby zasłabł i rozpoczęliśmy podejście do góry, nie było łatwo, bo przed sobą od razu mieliśmy kilkuset-metrową ścianę. Po 10 metrach Adrian zaczął wymiotować i przysiadł na śniegu. Nie było już przepychanek, wiedział, że to koniec. Wpakowaliśmy go z Arkiem do namiotu, podaliśmy znów leki i starałam się sprawić, żeby coś zjadł. To ja w swojej głowie miałam alarm. Przecież przeszłam szkolenie, miałam wyuczone wszystkie choroby i znałam objawy, a mimo to wydawało się to takie nie realne, że Adrian ma właśnie obrzęk mózgu - najgorszą z możliwych chorób. Dziwiło mnie to, że aż tak szybko dolegliwość postępowała i nie dała wcześniej objawów. Co wieczór sprawdzaliśmy pulsoksymetrem natlenienie krwi, co miało nam dać ostrzeżenie, że coś może się dziać z organizmem. Nie spuchnęliśmy, piliśmy wodę i za szybko sie nie wspinaliśmy.

Adrian nie odpuszczał i chciał zostać jeszcze dzień i poczekać, czy mu nie przejdzie. Przez noc czuwaliśmy z Arkiem, czy wszystko jest z nim w porządku. Kolejnego dnia nie było nawet mowy o wejściu wyżej. Pakowaliśmy z Adrianem rzeczy, a Arek chciał wejść wyżej na rekonesans ostatniego odcinka. Jako, że cały czas mieliśmy go na widoku zdecydowaliśmy, że jest to bezpieczne. Doszedł do 6700 m, a my rozpoczęliśmy zejście w dół. Nie chcieliśmy już czekać, aż Adrianowi się pogorszy do stanu, przy którym będziemy musieli go znosić. Wzięłam większość rzeczy, Adriana na linę i schodziłam w dół.

Wyprawa może nie doszła do samego szczytu, ale była to cenna lekcja o tym, jak ważne jest z kim się idzie w góry. Mieliśmy dobry zespół, dobrze nam szło i nie mamy z Arkiem za złe Adrianowi. Choroba nie wybiera, zdarza się najlepszym. Wracamy szczęśliwi i mimo ogromnego wysiłku włożonego w wyprawę- bardzo wypoczęci. Mamy świadomość, że sprawdziliśmy się w tamtych warunkach i jesteśmy spokojni o to, że możemy planować kolejne wyjście. Zgadnijcie gdzie jedziemy w 2018?

Noshaq Bergans Expedition
Link do galerii wyprawy - http://www.portalgorski.pl/galerie/cpg/thumbnails.php?album=987