Na wulkany wchodzi nawet wtedy, kiedy wszyscy inni z nich uciekają.

Podróżnik, zdobywca wulkanów, alpinista, dziennikarz, fotograf, organizator wypraw i wyjazdów, a przede wszystkim członek naszego prestiżowego Outdoor Team. Na wulkany wchodzi nawet wtedy, kiedy wszyscy inni z nich uciekają. O swojej wielkiej pasji wulkanicznej (ale nie tylko!) opowiada Grzegorz Gawlik.

Jaki sprzęt jest potrzebny do chodzenia po wulkanach? Czym on się różni od tego wykorzystywanego podczas tradycyjnej wspinaczki?
Zależy, co chcemy osiągnąć na wulkanie. Jeśli chcemy po prostu wejść na szczyt – bo przecież jest kilka bardzo wysokich wulkanów – wystarczy standardowy sprzęt wspinaczkowy. Mówię tutaj o wulkanach wygasłych i nieaktywnych, bo na tych z buchającą lawą i gazami potrzebne jest zupełnie co innego.
Przed rokiem wydałem książkę [„Projekt 100 wulkanów. Przewodnik trekkingowy. Top 15” – przyp. BB] i piszę tam o wulkanach, na które może wejść każdy turysta. Nie potrzeba tam specjalistycznego sprzętu, jedynie górski ubiór, raki, czekan i ewentualnie kawałek liny. Czasem przyda się jeszcze maska przeciwgazowa i kask, gdyby nagle wulkan się obudził.
Ja jednak wchodzę na wulkany aktywne, dymiące, buchające lawą i spowite chmurami gazów. Bez maski nie przeżyłbym tam nawet kilku minut. Niezbędne są też dobre gogle, ponieważ gorąca lawa może spalić oczy – białko oka zaczyna się gotować w temperaturze ok. 80 stopni Celsjusza, a temperatura lawy może przekraczać 1000 stopni Celsjusza. Groźne dla oczu są też trujące gazy.
Turystycznie po wulkanach może chodzić każdy, natomiast te moje wariactwa to bardzo niebezpieczna sprawa. Robię to jednak z pełną świadomością, że to się może dla mnie pewnego dnia źle skończyć.

Wulkany możemy ogólnie podzielić na aktywne i nieaktywne?
Rozróżniamy trzy typy wulkanów: aktywne, uśpione i wygasłe. Choć trzeba do tych podziałów podchodzić z pewnym dystansem, bo z naukowego punktu widzenia wulkan, który wybuchł ostatnio kilka tysięcy lat temu, uznaje się za aktywny lub uśpiony z możliwością powrotu do aktywności. Z perspektywy ludzkiego życia jest to cała wieczność. Choćby Elbrus i Kazbek wybuchły 2-3 tysiące lat temu i ciężko tam zauważyć jakikolwiek ślad aktywności wulkanicznej, ale klasyfikuje się je jako aktywne lub uśpione. Zawsze może się wydarzyć niemiła niespodzianka, jak w Japonii w 2014 r. – uznawany wówczas za nieaktywny wulkan Ontake wybuchł i zabił ponad 60 turystów.
Przykładem wulkanu uśpionego jest Demawend w Iranie o wysokości 5610 m. n.p.m. W rejonach szczytu zawsze wydobywają się trujące gazy i bez maski trudno przebywać w ich pobliżu. Istnieje tam świadomość pewnej aktywności i trzeba mieć z tyłu głowy, że coś może się wydarzyć.
Ostatnio w mediach można było sporo przeczytać o erupcji na wyspie La Palma, ale tam akurat co kilkadziesiąt lat dochodzi do takich wydarzeń. Te kilkadziesiąt lat to więcej niż jedno pokolenie, więc ta świadomość aktywności wulkanu zanika. A potem jesteśmy zszokowani, że ludzie tracą domy, które przecież wybudowali na aktywnym wulkanie.

Rozmawia pan z mieszkańcami podczas swoich wypraw? Co nimi kieruje, że decydują się zamieszkać w takim miejscu?
Większość mieszka w danym miejscu od pokoleń, nie wyobrażają sobie mieszkać gdzie indziej. Część przyciągają żyzne wulkaniczne ziemie. Innych pociągają atrakcyjne okoliczności przyrody, czyli piękne krajobrazy i ciepły klimat. Nie zawsze mają świadomość zagrożenia, że ich piękny dom może zniszczyć wulkan. Można to porównać do sytuacji, gdzie ktoś buduje się na terenie powodziowym, a potem dziwi się, że rzeka zalała mu dom. Trzeba się ubezpieczać – podejrzewam, że firmy ubezpieczeniowe w takich krajach mają opcję polisy od erupcji wulkanu.
Kiedy na Etnie dochodzi do kolejnej erupcji, to miejscowym nawet nie chce się podejść do okna. Wzdychają tylko ciężko, że znowu trzeba będzie sprzątać popiół z posesji. Dopóki te erupcje są małe, stanowią gratkę dla turystów i mały problem dla mieszkańców. Ale nawet Etna raz na kilkaset lat daje taki wybuch, że niszczy doszczętnie wszystko w okolicy.
W rejonie Neapolu pomiędzy Polami Flegrejskimi a Wezuwiuszem żyje jakieś 2 miliony ludzi. A przecież oba te wulkany są aktywne i jak dojdzie do erupcji któregokolwiek z nich (Pola Flegrejskie ostatnio wybuchły 500 lat temu, Wezuwiusz 80 lat temu), to straty będą ogromne. Niby ludzie tam wiedzą, że w pobliżu są wulkany, ale bez takiej głębszej świadomości, że kiedyś one wybuchną i będą wielkie problemy.

Jeśli mówimy o takich spektakularnych wybuchach wulkanów, to przychodzi mi od razu do głowy zagłada starożytnego miasta Pompeje w 79 r. Czy to był największy wybuch wulkanu w historii?
Nie był największy, ale jest bardzo znany, ponieważ popioły przykryły starożytne miasto i wszystko pięknie się zachowało. Dla archeologów i historyków jest to rzecz wspaniała. Jednak jeśli spojrzymy na tę erupcję Wezuwiusza pod kątem indeksu eksplozywności VEI (skala siły wybuchu), to mieliśmy sporo większych wybuchów. Ten indeks nie ma górnej granicy, największe erupcje superwulkanów miały wskaźnik 8. Przykładem Toba na Sumatrze (wybuch 74 tysiące lat temu) czy superwulkan w Parku Yellowstone, który może wybuchnąć w ciągu najbliższych 70 tysięcy lat. Obydwa są aktywnymi wulkanami i choć wybuchają niezwykle rzadko (co kilkadziesiąt czy nawet kilkaset tysięcy lat), to cały czas mają pod sobą komory magmowe. Erupcję Wezuwiusza z 79 roku oszacowano na VEI 5.
Każda tak silna erupcja powoduje ogromne zniszczenia w skali kontynentu. Ostatnio taki wybuch miał miejsce na Nowej Zelandii 29 tysięcy lat temu. Częściej zdarzają się „szóstki” i „siódemki” w tej skali, np. Tambora w Indonezji 1815 r. czy Pinatubo na Filipinach 1991 r. Wskutek takich erupcji popiół wulkaniczny opada w obrębie setek kilometrów, powstają fale tsunami na wysokość 40 m, a dźwięk może dochodzić do 3-4 tysięcy kilometrów od krateru.
Wielkie erupcje zdarzają się jednak rzadko z perspektywy ludzkości, ale Wezuwiusz wybucha już dużo częściej. Ostatnio wydarzyło się to w marcu 1944 r. i można się spodziewać, że niebawem znowu może być gorąco. A tam ciągle wchodzą wycieczki, dziesiątki tysięcy ludzi rocznie. Jeśli dojdzie do erupcji – a kiedyś dojdzie na pewno – ofiary mogą być liczone w tysiącach.

Jest taka wioska w Turkmenistanie, nazywa się Derweze. Mówią na nią „wrota piekieł”, bo z ziemi wydobywa się tam żywy ogień. Czy to także jest aktywność wulkaniczna?
Nie, to jest wyciek gazu spowodowany ręką człowieka, który postanowiono wypalić i tak płonie do dzisiaj. Takie zjawiska występują też w Azerbejdżanie, Nepalu czy w Iranie. Ale jest na świecie kilka miejsc, gdzie można zawsze zobaczyć płynną lawę. Znajdziemy ją na Hawajach, na Erebusie na Antarktydzie, na Erta Ale w Etiopii czy Nyiragongo w Demokratycznej Republice Konga. Choć akurat ten ostatni po niedawnej większej erupcji „opróżnił się” i przez pewien czas tej lawy tam nie było.
Takich miejsc z jeziorem płynnej lawy jest na świecie mniej niż dziesięć, ale jest sporo wulkanów, gdzie łatwo jest trafić na wypływającą albo wyrzucaną z krateru lawę. Przykłady to Pacaya i Volcán de Fuego w Gwatemali, można także wymienić lepiej nam znane: Etnę i Stromboli we Włoszech.

Skąd wzięła się u pana tak wielka fascynacja wulkanami? Jak to wszystko w ogóle się zaczęło?
Zawsze kochałem góry i geologię. Pochodzę z Górnego Śląska, gdzie mieliśmy płonące hałdy i przypominający lawę żużel wielkopiecowy. Fascynowało mnie to i marzyłem, żeby kiedyś zobaczyć aktywny wulkan.
W Polsce jednak nie ma takiej możliwości (choć są tereny powulkaniczne), więc zacząłem od tradycyjnej wspinaczki. Okazało się, że dużo łatwiej jest wspinać się w Alpach i spędzić czas na lodowcu, niż ujrzeć dymiący wulkan. Głównym problemem jest odległość – aktywne wulkany występują na obrzeżach Europy i na innych kontynentach. Ale w końcu dotarłem nad dymiący wulkan, a kiedy już go ujrzałem, „wsiąkłem” całkowicie. Zacząłem łączyć pasję wspinaczkową z pasją wulkaniczną, bo przecież wulkany to też góry. Z czasem przerodziło się to w projekt eksploracyjny i geologiczny. Nie zawsze głównym celem jest wejście na szczyt wulkanu, zwłaszcza że skały są tam często bardzo kruche.
Zacząłem więc poszukiwać fascynującej mnie aktywności wulkanicznej. Na niektóre aktywne wulkany jeżdżę regularnie i obserwuję zmiany po kolejnych erupcjach. Wchodziłem do wielu kraterów, których już nie ma, bo zniknęły lub przemieściły się w wyniku wybuchu. W niektórych miejscach byłem pewnie jako jedyny człowiek w historii. Niby wszystko na powierzchni ziemi zostało już odkryte, ale wciąż można być pionierem.

Ale z wykształcenia jest pan prawnikiem. Dlaczego wybrał pan prawo zamiast geologii?
Nie miałem nigdy dobrych nauczycieli chemii, nie mam też talentów do przedmiotów ścisłych i wydawało mi się, że jestem słaby z tego przedmiotu. A to znacznie obniżało szansę na egzaminach wstępnych na geologię. Natomiast przedmioty humanistyczne przychodziły mi łatwo i stwierdziłem, że mogę podejść do egzaminów na prawo. Miałem pomysł, że jeśli nie zdam, nauczę się tej chemii i rok później będę startować na geologię. Miał on duże szanse powodzenia, bo na dzienne studia prawnicze startowało kilkanaście osób na jedno miejsce.
Ale zdałem. Chyba kluczowy był brak stresu, bo gdybym nie zdał, jakoś bardzo by mnie to nie zmartwiło. Ale skoro stało się i nie było za bardzo jak powiedzieć rodzicom, że nie rozpocznę studiów, tylko za rok chcę zdawać na geologię, skupiłem się na prawie, które też mnie interesowało. To w końcu całkiem sensowny kierunek. Zacząłem te studia i nawet je skończyłem, choć pod koniec musiałem uczelnię prosić o dodatkowe terminy, ponieważ dużo już wtedy podróżowałem. Pracowałem przez kilka lat jako prawnik, ale na dłuższą metę nie da się tego pogodzić z pasją podróżniczą i wulkaniczną. Skupiłem się więc tylko na tym i była to świetna decyzja.

„100 wulkanów” to przede wszystkim projekt eksploracyjny. Ale czy też naukowy? Jest współpraca z uczelniami lub geologami?
Jest taka współpraca, choć dzisiaj wiele rzeczy można publikować w internecie i nie trzeba stać w kolejce do telewizji z kasetą VHS, żeby coś pokazali. Prowadzę stronę internetową, nagrywam relacje ze swoich wypraw, montuję i publikuję je na Youtube i w mediach społecznościowych, każdy może z tego korzystać.
Piszą do mnie wulkanolodzy z różnych części świata, zazwyczaj po obejrzeniu relacji. Pytają o dany wulkan, czasem proszą o próbkę lawy lub popiołu wulkanicznego, o zdjęcia. W dzisiejszych czasach wulkanolodzy rzadko chodzą po wulkanach, co może brzmieć absurdalnie. Ale to dzięki temu, że mają dostęp do zdjęć z powietrza i satelitarnych, z których czerpią większość niezbędnych informacji. Zdobycze techniki pozwalają wiedzieć bardzo dużo o danym wulkanie bez fizycznego pojawiania się na nim.
Nie da się jednak zobaczyć i zmierzyć wszystkiego za pomocą satelity, nie da się też w ten sposób pobrać próbek. Tutaj niezbędna jest moja pomoc. W przypadku oficjalnych wypraw naukowych konieczne są długie przygotowania: skompletowanie odpowiedniego zespołu, załatwienie pozwoleń, specjalistyczny sprzęt o wadze setek kilogramów, kontenery mieszkalne, transport itp. I przede wszystkim fundusze – duże. Dlatego czasami wolą znaleźć kogoś takiego jak ja, który pojedzie sam z plecakiem i nie odmówi pomocy.

Ten projekt to pana autorski projekt?
Śmieję się, że ten pomysł zrodził się z mojej nieświadomości. W 2006 r. byłem na wulkanie Khorgo w Mongolii i zszedłem do jego krateru. Była to moja pierwsza wyprawa na wulkan jako taki, bo wcześniej bywałem np. na Elbrusie, ale wtedy jeździłem się tylko wspinać. Khorgo to wulkan wygasły, ale i tak wyglądał niezwykle efektownie. Spontanicznie pomyślałem, że zdobyłem już jeden, więc jeszcze tylko 99 i zrealizuję fajny projekt.
Nie zdawałem sobie jeszcze wtedy sprawy, w jak katorżnicze przedsięwzięcie się pakuję. Z czasem okazało się, że mnie nie interesuje zwykłe zdobywanie wulkanów, lecz ich poznawanie, regularne badanie. Na niektórych byłem już kilkanaście razy i wciąż będę tam wracał, np. na Etnę i Kilimandżaro. Trwa to już siedemnasty rok.
Nie mam stałej i zamkniętej listy 100 wulkanów, na której po prostu „odhaczam” kolejne. Staram się, żeby były one różnorodne pod względem geologicznym, ukształtowania terenu oraz regionu. Do tej setki mogą trafić tylko wysublimowane wulkany, na których udało mi się zrobić coś naprawdę ciekawego. Na razie w tzw. głównej tabeli projektu jest ich 62, w tym 45 aktywnych.
Jest też tabela pomocnicza, gdzie trafiają mniej istotne wulkany (jest ich tam kilkadziesiąt), pola geotermalne, jaskinie wulkaniczne, pola lawowe itp. Lista liczy 165 pozycji i obejmuje łącznie kilkaset miejsc. Raz na jakiś czas przeglądam tę główną listę i jeśli uznam, że dwa znajdujące się na niej wulkany są zbyt do siebie podobne, to jeden przesuwam do tabeli pomocniczej. Czyli niby mam „zrobione” 62, ale za chwilę może to być 60. Znajomi śmieją się ze mnie, że robię tak, aby nigdy nie skończyć tego projektu. Ale to nieprawda, bo liczba wulkanów konsekwentnie rośnie, a ta metoda gwarantuje najwyższą jakość projektu. To jest też wynik choroby, która nazywa się: perfekcjonizm.
Bywają też sytuacje odwrotne – gdy wulkan nie wydawał mi się dostatecznie ciekawy i trafił na listę pomocniczą. Jednak po jego kolejnej eksploracji znalazłem dowody na jego unikatowość i wtedy wędruje do głównej tabeli. Trochę to skomplikowane, ale wracam do kluczowego słowa: jakość. Tempo ma drugorzędne znaczenie. Np. na Etnie jest ponad 300 kraterów, z których każdy jest de facto osobnym wulkanem. Mógłbym więc tam pojechać na parę tygodni i zrealizować „Projekt 300 wulkanów”. Na niewielkiej Wyspie Wielkanocnej można wejść na 5 wulkanów w jeden dzień. Ale zupełnie nie o to mi chodzi.

Kiedy wulkan uznaje pan za zdobyty? W przypadku góry sprawa jest prosta – trzeba stanąć na wierzchołku i jakoś to udokumentować. Jak jest z wulkanami?
W moim projekcie zdobycie szczytu nie ma żadnego znaczenia, choć z pasji górskiej zazwyczaj na nie wchodzę. Nie zawsze da się to zrobić, np. wulkan Fuego w Gwatemali co 15 minut wyrzucał lawę podczas mojego pobytu. Doszedłem tam jakieś 50 metrów poniżej krateru, co jest wariactwem podejmowanym raz na ileś lat. Kawałki lawy latały obok mnie i dojście wyżej było absolutnie niemożliwe. Bo choć podejmuję ogromne ryzyko, samobójcą nie jestem.
Etna zmienia swoją wysokość w zasadzie co roku. Jeśli ktoś był tam 20 lat temu, to stawał na zupełnie innym szczycie niż jest teraz. Co roku odnajduję ten właściwy, nierzadko umiejscowiony gdzie indziej. Kratery szczytowe Etny to rozległy obszar, którego nikt nie zna tak dobrze jak, bo spędziłem tam sporo tygodni, wiele razy obszedłem wszystkie kratery i wszedłem do nich. Nawet kiedyś grilla zrobiłem w jednym z nich, bo czuję się tam jak w domu.
Czasem podczas moich wypraw dementuję powszechnie obowiązujące dane. Wspominany już wulkan Demawend swój najwyższy punkt ma w trochę innym miejscu, niż się powszechnie uważa, co też w przyszłości może się zmienić za sprawą erozji.
Można więc robić różne ciekawe rzeczy na wulkanach, ale priorytetem są zjawiska wulkaniczne. W ostatnich miesiącach przemierzyłem cały wulkan Fagradalsfjall – chodziłem po zastygłej lawie, pod którą płynęła ta „żywa”. Do głównego otworu nie dało się dojść, bo trwała erupcja, ale dotarłem do pobocznych, gdzie jeszcze miesiąc wcześniej tryskała lawa. Temperatura lawy, koło której spacerowałem, wynosiła 1000 stopni. Obserwowałem z bardzo bliska potężną erupcję typu vulcanian Etny, a dzień później wszedłem na krater zobaczyć zniszczenia. Chodziłem też po nowych kraterach na La Palmie, gdy erupcja się kończyła.

Zawsze chodzi pan samotnie?
Tak. Czasem umawiam się z kimś na zrobienie jakichś elementów wspólnie, ale każdą wyprawę jako całość robię sam. Wytłumaczenie jest proste – tylko sam jestem wstanie osiągnąć to, co chcę i zachować jakość projektu. Robota musi być wykonana. Obrazowo tłumaczę, że prawdopodobnie brak mi jakiegoś bezpiecznika w mózgu, dzięki czemu mogę zrobić więcej. Kiedy jest naprawdę niebezpiecznie i wszyscy uciekają, ja idę w przeciwnym kierunku pełen ciekawości. Większość moich towarzyszy ma normalne odruchy i w sytuacji zagrożenia wycofują się. Ja natomiast bardzo ryzykuję i nie chcę nikogo narażać. Jeśli stanie się coś złego, ucierpię tylko ja, nie będę miał nikogo na sumieniu. Idąc obok buchającej lawy, ułamek sekundy może decydować o życiu lub śmierci. Jeśli stracę go na oglądanie się na mojego towarzysza, możemy obaj nie wrócić do domu. Musiałbym znaleźć wariata podobnego do mnie, do tej pory nikogo takiego nie spotkałem.
Życie jest krótkie. Wulkanów dużo. I nie lubię marnować pieniędzy. Dlatego nie stać mnie na poprawianie. Jako perfekcjonista bardzo źle się czuję z tym, że nie zrobiłem wszystkiego, co chciałem. Aby więc tak się nie czuć i nie poprawiać, wszystko musi być odpowiednio przygotowane i zrealizowane za pierwszym razem. Jestem staroświecki i ciężką organiczną pracą realizuję Projekt 100 Wulkanów. Wbrew współczesnym trendom, gdy bylejakość opakowuje się w spektakularny marketing i sprzedaje opinii publicznej jako przekoloryzowane i nieprawdziwe historie.

Największe chwile grozy podczas wyprawy?
Zdarzają się często i wynikają z dużej skłonności do ryzyka. Jestem jednak optymistą i zakładam zawsze, że się uda. Dostałem parę razy kawałkami lawy wylatującymi z krateru, ale na szczęście nie były na tyle duże, żeby zrobić mi poważniejszą krzywdę. Chodziłem po zastygłej lawie, pod którą płynęła czerwona o temperaturze 800-1000 stopni Celsjusza. Gdybym wpadł, w sekundę byłoby po temacie.
Inna sprawa to trujące gazy w dużym stężeniu. Zakładam wtedy maskę, ale czasami to nie wystarcza. Kiedyś byłem na dnie Krateru Centralnego Etny i doszło do potężnej erupcji gazowej. Dużym sukcesem było, że mnie nie zabiła, ale filtropochłaniacze nie były wstanie oczyścić wdychanego powietrza. Zostały mi 3-4 minuty na wydostanie się z krateru zanim zemdleję. Gdybym wtedy ścigał się z Usainem Boltem, pewnie byłbym szybszy. Liczyła się każda sekunda i choć wybiegłem półprzytomny, to przeżyłem. Kilka razy spaliłem sobie spodnie, buty czy włosy. Zdarzają się też typowo górskie przygody, np. w Andach poważnie się odmroziłem na dużej wysokości. Są lawiny skalne, śniegowe, szczeliny w lodowcach, do których wpadłem nie jeden raz.
W tropikach problemem są jadowite węże i pająki. Na Sumatrze pewnego ranka wyszedłem z namiotu i przebiegło koło mnie kilka tygrysów. Na szczęście nie były mną zainteresowane, choć lokalni mieszkańcy ostrzegali mnie, że zdarzają się śmiertelne ataki na ludzi.
Na wielu wulkanach czy na pustyniach wulkanicznych nie ma dostępu do wody i trzeba umieć przetrwać ileś dni przy minimalnych ilościach, które samemu wniosło się na plecach. Innymi słowy, przywykłem do tego typu zagrożeń, nie da się ich wyeliminować, by projekt miał wysoką jakość. Świadomość, że można stracić życie, jest codziennością na moich wyprawach. Ale bez ryzyka nie ma sukcesów. W końcu rozwój ludzkości, postęp, zawdzięczamy tym, którzy zaryzykowali.
Moja rodzina i przyjaciele wiedzą, że to kocham, nie zrezygnuję, nie odpuszczę, więc pozostaje im mnie wspierać, co czynią, a ja to bardzo doceniam. Tym bardziej, że na wyprawach jestem sam, czasami kilka tygodni na odludziu, bez łączności. Zwykłe skręcenie kostki może stanowić śmiertelne zagrożenie. Samochód, łódź, helikopter zostawia mnie w danym miejscu i ma mnie odebrać w innym za dwa tygodnie. Jeśli się nie pojawię, to nawet gdy ktoś powiadomi służby ratunkowe, nadzieja na uratowanie będzie nikła. A czasami sam np. wchodzę do lasu tropikalnego by dotrzeć na wulkan i z jego drugiej strony wrócić do cywilizacji. Nikt nie wie, gdzie jestem. Ale ja to lubię. Bycie zdanym wyłącznie na siebie w ekstremalnych warunkach niesamowicie wyostrza pewne cechy charakteru, uczy zaradności i pozwala we wspaniały sposób poznać samego siebie.

To teraz zapytam od drugiej strony: najpiękniejsze przeżycia w czasie wyprawy?
Pustkowia wulkaniczne. W ogóle pustkowia przyrodnicze, na których nie ma żywej duszy w promieniach dziesiątek czy nawet setek kilometrów. Zdarza mi się nie spotkać człowieka przez 2-3 tygodnie podczas wyprawy. Coś niesamowitego.
Nawet na Etnie można czegoś takiego doświadczyć. Bywają tam tysiące turystów na punktach widokowych, poniżej 2800 metrów. Ale już w partiach szczytowych, wokół czterech głównych kraterów, nie ma nikogo. Czasem siedzę sobie na kamieniu cały dzień i patrzę, jak z kraterów bucha popiół i lawa. Jest zimno, wieje, a ta lawa i popiół mogą mnie w każdej chwili „zaatakować”, ale ja i tak jestem zachwycony.

W książkach wielu himalaistów pojawia się żal, że kiedyś w Himalajach mogli doświadczyć tej pięknej samotności, ale teraz jest już tam wszędzie tłok. Może teraz, po zimowym zdobyciu K2, część himalaistów przerzuci się na wulkany?
Nie sądzę, bo większość wulkanów nie nadaje się do wspinaczki. Nie unikniemy tłoku na popularnych wysokich szczytach. Ale możemy zachować jakość działalności górskiej, choćby za sprawą samodzielności podczas wspinaczki. Kocham góry i sam mam marzenie wejść na Mount Everest, ale nie dość, że samodzielnie, to jeszcze powalczyć o wejście bez tlenu i to w męsko-damskim zespole. Oczywiście to bardzo kosztowne przedsięwzięcie, na razie nie mam zgromadzonych funduszy. Ale trzeba mieć marzenia i o nie walczyć. W realizacji takich pasji wyczynowych, jak moja, problemem są źródła finansowania. Bo są wspaniałe, odległe i dzikie rejony wulkaniczne. Są piękne, wysokie i niezdobyte górskie szczyty. Ale to są kosztowne przedsięwzięcia. A zainteresowanie mediów, sponsorów, po wielokrotnym zdobyciu Korony Himalajów i Karakorum, skończyło się. Dlatego na wartościowe projekty eksploracyjne i podróżnicze trudno obecnie zdobyć fundusze.
Jednocześnie przestała się liczyć jakość i wartość wypraw, a „produkt podróżniczy” musi się szybko i dobrze sprzedać, więc czym coś głupszego i bardziej kontrowersyjnego, tym lepiej. Media nauczyły się to opakowywać przejaskrawionym marketingiem, wychowały sobie odbiorców takich treści. I nie widać szans, by ambitne, niebezpieczne, kapitałochłonne projekty eksploracyjne cieszyły się taką popularnością, jak kiedyś.
A co do wulkanów jeszcze, rośnie popularność turystyki wulkanicznej. Zresztą zawodowo zajmuję się organizacją i prowadzeniem różnych wyjazdów, w tym na wulkany. I widzę wśród moich grup duże nimi zainteresowanie. W swoim przewodniku opisałem 15 ciekawych wulkanów pod względem trekkingowym. Ludzie chcą zdobywać wulkany, bo krajobrazy są tam zupełnie inne. Wystarczy polecieć na Islandię czy Wyspy Kanaryjskie. Oczywiście to kwestia gustu, bo nie każdego zachwyca bezkresne „morze żużlu”. Ale ta „inność” krajobrazów sprawia, że chętnych nie brakuje.
Mamy Koronę Himalajów i Koronę Ziemi, stworzono więc także Koronę Wulkanów. Działa to na wyobraźnię. Wadą takiej korony jest to, że te wulkany są łatwe do zdobycia i nie są szczególnie ciekawe. Największą przeszkodą mogą być finanse, bo trzeba też odwiedzić Antarktydę. Choć Korona Wulkanów nie budzi u mnie większego zainteresowania, to może przy okazji będę na wszystkich wulkanach z listy, bo na większości już byłem, w tym kilkukrotnie na Ojos del Salado (6893 m) – najwyższym wulkanie Ziemi. Zarówno od strony Chile, jak i Argentyny, nawet spałem na 6820 m. Jak w przypadku gór niewulkanicznych, często ciekawsze są wulkany drugie bądź trzecie co do wysokości na danym kontynencie. Np. taki wulkan Popocatépetl, drugi w Ameryce Północnej – zamknięty dla wspinaczki od 1994 r. Jestem chyba jedynym Polakiem od kilkudziesięciu lat, który zameldował się tam na szczycie. Prawie nikt tam nie chodzi, bo jego częste erupcje są śmiertelnie niebezpieczne.
Właśnie takie „smaczki” sprawiają dużo radości. Zdobyłem trzy najwyższe wulkany Ameryki Północnej, czym prawie nikt nie może się pochwalić. W Andach w ciągu miesiąca wszedłem na 9 szczytów, z czego 8 to były wulkany, a najniższy liczył 6560 m. Wszystko to zrobiłem w pojedynkę. Także spektakularnych osiągnięć pod względem liczb trochę się uzbierało, ale robię to wszystko przy okazji, nie jest to dla mnie cel sam w sobie.

Najbliższe wyprawy?
Trudno powiedzieć, pandemia robi dużo zamieszania. Organizuję wyprawy i trekkingi komercyjne i czasami to łączę z wyjazdami w ramach mojego wulkanicznego projektu. Jest też sporo pomysłów wypraw eksploracyjnych na wszystkich kontynentach. Rok 2021 zapowiadał się bardzo słabo pod względem wulkanologicznym, a ostatecznie na wulkanach spędziłem dwa miesiące. W Islandii na Fagradalsfjall, na sycylijskiej Etnie, odwiedziłem większość wysp Azorów i Maderę, gdzie znajdują się wspaniałe tereny wulkaniczne. Trafił się wygasły wulkan w Irlandii, a także wulkany La Palmy i Teneryfy na Wyspach Kanaryjskich.
Na rok 2022 są oczywiście pomysły, ale wymagają dopasowania do możliwości finansowych, no i mojej pracy, bo trzeba jakoś na życie zarobić. Tak więc będzie się to przeplatało, jak co roku. Tu Nepal czy USA, tam wulkaniczny Ekwador, Tanzania z Kilimandżaro i Etna. Tych wyjazdów co roku jest trochę, nie przez przypadek uzbierało się 100 odwiedzonych krajów, a w części byłem po kilkanaście razy. I chcę więcej, po podróże są dla mnie jak tlen.

Oprócz tej imponującej działalności na wulkanach, znalazł pan też czas na napisanie powieści „Kamień Zagłady”. Planuje pan jeszcze napisać jakąś fabułę?
Przez „Kamień Zagłady” prawie zawaliłem sesję na studiach. Miałem już tak serdecznie dość wkuwania tych wszystkich kodeksów i ustaw, że sobie dla relaksu napisałem książkę. Akcja dzieje się w moich klimatach, bo są wulkany i minerały, ale też wątki niczym z Jamesa Bonda. No i nowy pozaziemski rodzaj promieniowania, który zabija. Napisałem tę książkę w wieku 20 lat i długo leżała na półce, postanowiłem ją jednak w końcu wydać. Zdziwiła mnie liczba pozytywnych recenzji. Generalnie jestem dość samokrytyczny, ale jeśli 100 razy usłyszałem, że książka jest dobra, to powoli zaczynam w to wierzyć.
Wtedy napisałem też ponad połowę kryminału i myślę o jego wydaniu. Akcja dzieje się w Sudetach, są minerały i złoto. Trzeba by ją dokończyć i trochę poprawić, bo w wieku 20 lat byłem jeszcze dość delikatny, z wiekiem piszę bardziej mrocznie. Narracja pewnie skręci więc w tę stronę.
Przy pisaniu książki o wulkanach udało mi się przekonać wydawnictwo Bezdroża do pewnych rzeczy. W założeniu miał to być typowy przewodnik, jednak chciałem poszerzyć krąg odbiorców. Nie każdy przecież chce chodzić po wulkanach, ale każdy może chcieć o nich poczytać i dzięki mojej książce ma szansę dowiedzieć się paru ciekawych rzeczy.
1/3 tego przewodnika stanowią moje dzienniki z wypraw. Robię sobie zawsze zapiski, a po powrocie dodaję im literackiego sznytu. Mam bardzo dużo takich zeszytów i myślę o ich wydaniu. Zresztą pomysłów na książki mam mnóstwo. Z jednej strony bardzo rozbudowana wyobraźnia. Z drugiej setki podróży, które przekładają się na wiele lat z plecakiem przez setkę państw i sześć kontynentów. Jedyny taki na świecie Projekt 100 Wulkanów również zasługuje na jego upamiętnienie w więcej niż jednej publikacji.
Uwielbiam pisać, relaksuje mnie to. Prowadzę stronę internetową z blogiem, choć przez brak czasu ostatnio piszę rzadziej. Ale kiedy już mam trochę wolnego, zawsze siadam do pisania. Jedni oglądają mecze, inni chodzą do pubu, a ja odpoczywam w ten sposób.

Na koniec chciałem zapytać o największe marzenie związane z wulkanami?
Mam takie dwa – jedno nierealne i jedno realne. To pierwsze to podróż na Marsa i wejście na najwyższy wulkan w Układzie Słonecznym, czyli mierzący 21 287 metrów nad poziom odniesienia Olympus Mons. Jeśli dostałbym bilet w jedną stronę na tę górę, to mogę lecieć nawet jutro. Ja i tak już żyję bardzo długo w stosunku do tego co robię. Niestety urodziłem się o jakieś 100-200 lat za wcześnie. Jeszcze ciekawszy wydaje się wulkan Jowisza: Io, bardzo aktywny wulkanicznie.
Drugie marzenie jest realne, a jego ciężar wynika z trudności organizacyjnych, czyli finansowych. Chciałbym eksplorować wulkany na Antarktydzie. Nie chodzi mi tylko o zdobycie Mount Sidley (najwyższy wulkan Antarktydy), bo tam jest dużo więcej ciekawych wulkanów, np. Erebus. Taka wyprawa to jednak koszt rzędu 200-250 tysięcy złotych, obecnie zdecydowanie za dużo jak dla mnie.
Jest też cała seria bardzo ciekawych wulkanów na bardzo odizolowanych od stałych lądów wyspach, dotarcie tam to wysokie koszty.
Gdybym nagle złowił złotą rybkę, to poprosiłbym ją o milion dolarów. Wtedy mógłbym pojechać wszędzie tam, gdzie chcę. Skupiałbym się głównie na eksploracji wulkanów, ale nie tylko, bo uwielbiam także pustynie, lodowce, góry wysokie. To jest mój świat. Byłoby wspaniale, gdybym nie musiał martwić się o środki na każdą kolejną wyprawę, a jedynie skupiałbym się na planowaniu, organizowaniu, eksplorowaniu i zdawaniu relacji z tego, co udało się osiągnąć.

Rozmawiał Bartosz Bolesławski

Zapraszamy do galerii tutaj