loading...
Turystyka Górska
Sporty Górskie
loading...
Strefa Outdoor
Kultura
loading...
Kultura

Turystyka

Sport

Sprzęt

Konkursy

Dwie zimowe wyprawy
czyli III spotkanie w JKW

(1) III+

Ten weekend (18 - 20 czerwca) na Jurze był naprawdę niezwykły. W sobotę wieczorem, gdy zeszyliśmy ze skał, na werandę naszej ukochanej rzędkowickiej bazy u Duśki i Zbyszka Wachów trudno było się wcisnąć. Dziwicie się? To zaraz przestaniecie. W Jurajskim Klubie Wysokogórskim gościł Janusz Kurczab, Piotr Morawski, Krystyna Konopka, Leszek Czarnecki, Andrzej Sławiński, Janusz Chalecki, Maciej Bernatt, Olga Ziętkiewicz, Barbara Jankowska i kilka innych postaci, ludzie, którzy w górach zostawili kawał swego życia i swój trwały ślad.
Kim jest Janusz Kurczab mówić (chyba?) nie trzeba. Kto nie wie - niech się lepiej nie przyznaje i szybciutko zajrzy na przykłąd do "Wywiadów" na tej stronie. Dla porządku przypomnę tylko, że kierował wyprawami w góry najwyższe, ma historyczne pierwsze przejścia w Alpach i Tatrach, a jego filar Kazalnicy - cóż, czapki z głów...

***

"Panie Januszu..." - powiedziałem do Janusza Kurczaba. "Januszu" - poprawił mnie. Taki jest. W poniedziałek, w Lublinie, już po powrocie ze skałek opowiedziałem o tym spotkaniu Królikowi, czyli Krzyśkowi Królikowskiemu, instruktorowi PZA. - Jano taki jest - powiedział - Jak się pojawiał w Betlejemce, z każdym się witał, podawał rękę, a potem gdzieś siadał sobie w kącie. Jakby to nie on robił te wielkie przejścia i wyprawy...
Królik dodał, że inny wielki himalaista lubił być zawsze w centrum uwagi. Janusz nie. Na werandzie Jurajskiego Klubu Wysokogórskiego, już w luźnych rozmowach, Janusz Kurczab opowiadał, jak czasami przerastały go miejsca piątkowe. Od dzieciństwa nie ma jednego palca u ręki; bywało, że "piątka na ścisk" była za trudna. Ilu dzisiejszych wspinaczy powie w tak naturalny sposób, że piątka to było za dużo na prowadzenie?
Piotr Morawski pokazał przepiękne fotografie z wyprawy na Shisa Pangma i K2. Nie umiem oddać ani klimatu zdjęć, ani opowieści. I naturalności Piotra. O wyprawie na Shisha Pangma (8027 m. n.p.m.) można przeczytać relację Piotra m.in. w Taterniku nr 2/2004. Warto wspomnieć, że teraz Taternika "robi" Janusz Kurczab, a to znaczy, że..., że znowu będzie to super pismo, dla nas, którzy kochamy góry - obowiązkowe.
O lodowych wspinaczkach opowiedział gość z Kanady, z Calgary Andrzej Sławiński. A późnym wieczorem, kiedy weranda opustoszała, my, małe skalno - górskie żuczki jeszcze długo prowadziliśmy nocne Polaków rozmowy. Niebo zasnuło się chmurami, nie było gwiazd. Niedziela zapowiadała się deszczowa (i rzeczywiście taka była).

***

Ale piątek i sobota.... eh! Każdy wie, że w skałkach najważniejsze jednak jest wspinanie. Przyjechałem w piątek. Jestem szczęśliwym posiadaczem auta, więc zabrały się ze mną dwie urocze wspinaczki, Ania i Ela. Gdybym pojazdu nie miał, rzecz jasna jechałbym sam. Wprawdzie dziewczyny przekonująco kłamały, że z autem czy bez - jechalibyśmy jednak razem; cóż, chciałem wierzyć.
Mieliśmy swoje dawne (tzn. z maja) porachunki z Zegarową w Rzędkowicach i Sprężyną na Leśnej Ścianie na Górze Kołoczek. Ale Irek, który oczywiście był jak prawie w każdy weekend u Danusi i Zbyszka Wachów, namówił nas na Skałę Aptekę. A tam: o Jezu, Królewna. Królewna miała cztery lata. To córeczka Myszy z Gdańska, świetnego łysawego okularnika, obłożonego szpejem, na który łypaliśmy z zazdrością. Wypada dodać, że Mysza robił z tego sprzętu użytek. A co już zupełnie niezwykłe: pożyczał nam friendy, kostki i ekspersy!
Ku mojej zazdrości "moje" dziewczyny łypały na Myszę: jak on opowiadał Królewnie (czy też Księżniczce) bajki! Moje auto przy jego bajkach nic nie znaczyło. Ale cóż, Mysza już stracony dla pań. W skałki się wybrał z Księżniczką, bo Myszowa - koleżanka małżonka raczyła była pojechać na pielgrzymkę. No i Księżniczka robiła na wędkę dwójki, trójki.... czwórki. No, nie, czy czwórki, to nie wiem. Irek, który pokazywał nam różne drogi, o każdej mówił: to jest III+. Więc skąd te czwórki? Wprawdzie na niektórych trójkach z plusem mogłem spokojnie zapalić fajkę, ale na innych nie mogłem oderwać d... od ziemi. Irek założył nam wędkę na "Tańcu lekkich goryli". "To jest trójka z dużym plusem" - stwierdził łaskawie i litościwie dociągnął mnie do pierwszego spita (nasze taneczne boje przedstawia "poemat" poniżej). Ale w końcu i mnie czekała satysfakcja (przynajmniej tak sądziłem): Irek zmienił obuwie i przymierzył się do drogi VI.1+. Dałem mu duuuuży luz na wędce: niech se poczuje... Niestety, nie zauważył. Pewnie tańczył po raz n-ty - tak się przynajmniej pocieszam.
Oprócz nas na Aptece działała Julia ze Śląska i jej dwie koleżanki. Koleżanki były zupełnymi nowicjuszkami. W piątek wędkowały III+ i w sobotę też III+, ale jakoś te sobotnie III+ przechodziłem z trudem. Cóż, młodość czyni szybkie postępu, z dnia na dzień. Ale ciągle nie wiem, jak to jest, że z Irkiem wszystko jest III+. (Mysza się zarzeka, że fotek małżonka nigdy nie ujrzy; byłby to koniec zarówno wypadów taty z Księżniczką w skały, jak i mamy na pielgrzymki).

***

W sobotę na Aptece było pusto. I bardzo dobrze. Po co miał ktoś słyszeć okrzyki Ani - lekarki: - Jasiu, trzymaj sztywno!, a za chwilę takie ochy achy i eeechy, że "Emmanuele" i inne świńskie filmy to niewinne spektakle. Po co kto miał słyszeć, że starający się trzymać na co dzień kulturalny fason Jaś wrzeszczy co przechwyt: kuuuu....aaaa! A najgorsze, że po skończonej drodze w ogóle tego nie pamiętał.
A pogoda była taka piękna.

***

Jest poniedziałek, prawie północ. Jeszcze wczoraj byłem na Jurze, z Elą i Anią, spotkałem Irka, Myszę i Księżniczkę. Spotkałem zwykłych ludzi: Zbyszka Wacha, Duśkę, Janusza Kurczaba. Wiem, że tam wrócę.

***

Z tego wypadu na Jurę do naszej kolekcji górskich książek dołączyliśmy "Filar Kazalnicy" Janusza Kurczaba, z osobistymi dedykacjami dla każdego z nas. A w moim zeszyciku, w którym pracowicie notuję wszystkie swoje dwójki i trójki (choć ostatnio, za sprawą Irka, mam prawie same III+), zachował się następujący trzynastozgłoskowy rym częstochowski, ułożony po którymśtam piwie pomieszanym z przednim czerwonym półwytrawnym winem, które wyczarował Mysza:

Taniec lekkich goryli

Gdzieś na krańcu świata, na wysokiej Jurze
Trafiłem w końcu do Wachów pokoju na górze
Wokół straszne przepaście i skalne problemy
(Dzielne muszą chłopaki być Van der Cogeny!)

Spakowałem swą psychę, linę i szpej cały
I ruszyłem natychmiast w niedostępne skały
Idąc przez ciemne lasy, zażywając leki
Już pod wieczór dotarłem do Skały Apteki
Pusto było i pięknie; pod urokiem chwili
Zamarzył mi się nagle Taniec lekkich goryli.

Więc zarzuciłem wędkę; do pierwszego spitu
Zabrakło mi zaledwie jednego przechwytu.
Ale darłem do góry, widząc pod nogami
Przeraźliwie przepastne dwa metry otchłani.
A gdy psycha i buły pospołu puściły
Przyszły panie i Taniec goryli złoiły.

Nauką z tej wyprawy podzielę się z Wami:
Niechaj sobie dziewczyny tańczą z gorylami!


Tekst: "Behemot"


(2) "Dylematy taty - czyli z dzieckiem na Jurę"

(Miałem napisać relacje ze spotkania w JKW, ale de facto wyszło mi bardziej sprawozdanie z wyjazdu rodzinnego na Jurę, zaś samo spotkanie odeszło nieco na plan dalszy.)

W połowie czerwca moja małżonka oznajmiła mi, że wybiera się na pielgrzymkę autokarową do Lichenia w dniach 19-20 VI i do mnie w tym czasie będzie należeć opieka nad córką (moja mała Joasia ma 4 lata i 10 miesięcy).

"Upsss, w tym terminie ma być spotkanie w JKW ..., no cóż tym razem przejdzie mi pewnie koło nosa" - pomyślałem i zacząłem się zastanawiać, jak zorganizować czas mojej małej Asi. "A gdybym się tak wybrał na Jurę razem z córą ? Zobaczylibyśmy jakieś zamki, podskoczyli do parku wodnego w Krakowie albo Tarnowskich Górach i na jakieś konie... Może nawet mała spróbowałaby się wdrapać na jakąś wędkę"

Powoli przekonywałem się do tego pomysłu, starając się ułożyć plan wyjazdu pod kątem zapewnienia Asi różnorodnych atrakcji. Moja żona była bardzo sceptyczna, uważała że impreza skończy się tym, że ja będę wisiał na ścianie, a Aśka będzie się nudzić na dole. Niemniej jednak postanowiłem wbrew obiekcjom mojej lepszej połowy i własnym obawom zaryzykować.

Wyruszyliśmy z Gdańska w czwartek wieczorem. W okolicach Łodzi zanocowaliśmy w jednym z licznych przydrożnych moteli i rankiem w piątek ruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw pojechaliśmy na Jasną Górę, zobaczyliśmy cudowny obraz, obeszliśmy mury, poszliśmy do skarbca i zbrojowni. Dziecko nie było tym szczególnie zainteresowane (nie wolno było biegać i krzyczeć ;-)), więc szybko ruszyliśmy w dalszą podróż. Następnym przystankiem na naszej drodze były ruiny zamku w Olsztynie. Ubrałem Aśkę w ciepły polarek i ruszyliśmy do góry. Poniżej zamku jest duża łąka, więc moja latorośl mogła sobie biegać do woli. Obejrzeliśmy ruiny i widoki dookoła, zaliczyliśmy wszystkie murki (na które dało się wejść trzymając tatę za rękę ;-)) i wdrapaliśmy się na najwyższy pagórek w okolicy. Pod koniec zwiedzania Joanna oznajmiła, że jest głodna i że chce jej się pić. Zeszliśmy do samochodu, zjedliśmy co nieco, podpiliśmy herbatki z termosu i ruszyliśmy do Rzędkowic.

W JCWiR u Danusi i Zbyszka Wachów zrzuciłem nasze rzeczy do pokoju, wziąłem jedzenie i szpej, umówiłem się z Irkiem oraz Jasiem, Anią i Elą pod Skałą Apteką i pojechałem do Podlesic z zamiarem nabycia uprzęży dla Aśki. Niestety sklep był zamknięty, więc rad nierad ruszyłem pod skałki.

Powiedziałem do Asi "Teraz pojedziemy na skałki, chcesz się trochę powspinać" - "Hurrrra, tak tatusiu" odpowiedziało moje maleństwo, "No zobaczymy czy coś z tego wyjdzie" pomyślałem, szczególnie, że nie miałem dla niej uprzęży.

Kiedy dojechałem Irek właśnie wypakowywał rzeczy z samochodu. Powiedziałem mu, że zaraz dojdziemy, zebrałem nasze rzeczy i ruszyłem pod ściankę.

Na miejscu była już Julka z Bytomia z koleżankami i Irek. Rozłożyłem karimatę i wybebeszyłem z plecaka cały mój dobytek. Nakarmiłem dziecię batonikiem i napoiłem herbatką, po czym zagadnąłem Irka o uprząż jego lepszej połowy Dominiki, która według jego słów powinna w miarę pasować na Joasię. Wątpiłem w to bardzo mocno, ale co szkodzi spróbować... "Chcesz się teraz powspinać?" - zapytałem - "Tak, tak, tak" odpowiedziało mi moje maleństwo "Dobra, to musimy to ubrać" powiedziałem i wziąłem się za przymierzanie pasa biodrowego. I tu przeżyłem szok - Asia była w prawdzie grubo ubrana, ale pas biodrowy po maksymalnym zaciągnięciu pasował całkiem nieźle na moją córę, dopasowałem więc pętle udowe i uprząż górną i zapytałem Irka ile waży Dominika, skoro jej uprząż daje się dostosować na niespełna 5 letnie dziecko????

Następnie korzystając z zawieszonej nad prościutką trójeczką wędki przywiązałem Asię do liny, sprawdziłem ze cztery razy, czy wszystko jest w porządku, pociągnąłem za linę tak aby zawisła w uprzęży i w końcu powiedziałem : "No to moja królewno ruszaj". No i dziecię ruszyło. Na początku miała problemy ze znalezieniem stopni i bała się trochę, więc kazałem jej usiąść w uprzęży, żeby się przekonała o tym że jest bezpieczna. Potem ruszyła już bez strachu, powoli do góry trochę sama, trochę z moją pomocą. W pewnej chwili, kiedy miała problemy ze znalezieniem stopnia Irek wszedł do niej i pomógł jej postawić nogę. I tak doszła do końca. Gdy była na samej górze, przy stanowisku Irek poszedł do góry i zaczął ją sprowadzać ścieżką z drugiej strony skałki na dół, a ja ciągle asekurowałem wydając luz. Gdy doszli do miejsca wystarczająco bezpiecznego Irek odwiązał linę i sprowadził Asie ścieżką asekurując ją taśmą przeciągniętą przez punkt centralny uprzęży.

Asia była rozanielona, podobało jej się bardzo. Kiedy tylko zeszła zaczęła się dopytywać, kiedy będzie mogła znowu się powspinać, szarpała mnie za rękaw i nogawkę, wiercąc ciągle dziurę w brzuchu.

W efekcie zrobiła jeszcze jedną dwójkę, z której musiałem ją opuścić gdzieś po 4-5 m, bo gdyby poszła dalej, to ewentualne poślizgnięcie mogłoby spowodować wahadełko i dwa razy powtórzyła swoją pierwszą dróżkę.

Wieczorem wróciliśmy do JCWiR, umyłem małą, nakarmiłem i położyłem spać (zasnęła niemal natychmiast ;-)). Ja zaś zszedłem na dół pogadać.

Następnego dnia wstaliśmy, zjadłem z córą śniadanie i umówiłem się na jazdę konną w stadninie Mustang pod Zawierciem. Przyjechaliśmy na miejsce (przegapiłem tablicę informacyjną więc pobłądziłem nieco), a tam na dużym i bardzo malowniczo położonym terenie biegały trzy kucyki, dwa małe źrebaczki, a kawałek dalej trzy konie. Asia była zachwycona. Przyszedł opiekun stadniny, założył na kuca siodło i uprząż, posadził Asię na jego grzbiecie i zaczął oprowadzać po ścieżce w ogrodzie. Spacerowali tak pogadując sobie przez pół godzinki. Po skończonej przejażdżce podziękowaliśmy, zapłaciliśmy i ruszyliśmy do samochodu.

Chcąc urozmaicić mojemu grzdaczowi pobyt postanowiłem, że pojedziemy jeszcze do Ogrodzieńca obejrzeć tamtejsze ruiny. Zwiedziliśmy pozostałości po zamku i po zrobieniu zakupów w Zawierciu ruszyliśmy ponownie pod Skałę Aptekę. Tam przygotowałem w warunkach polowych obiad i po chwili odpoczynku, przynaglany przez córkę poszedłem założyć stanowisko do wędki. Asia wspięła się jeszcze raz czy dwa na dobrze już sobie znaną drogę, ja też przeprowadziłem jedną V i koło 17.30 zebraliśmy rzeczy żeby zdążyć na pokaz slajdów z wyprawy na Shisa Pangma i K2 prezentowany przez ich uczestnika Piotra Morawskiego. Po zjedzeniu kolacji, włączyłem Asi na moim służbowym notebook'u film o Puchatku i zszedłem na pokaz. Niestety po 10 minutach Joanna zeszła na dół i oświadczyła, że film jej się znudził i że ona chce na dwór (i tyle było by w kwestii mojego uczestnictwa w prelekcji z wyprawy na Shisa Pangma i K2 ;-) ). Niestety po jakiejś godzinie zaczęło padać i z planowanego ogniska i pieczenia kiełbasek wyszły nici.

Około 10 położyłem Asie spać i zszedłem na werandę w sam raz trafiając na pokaz slajdów z lodowych wspiczaczek w kanadyjskiej części Gór Skalistych przedstawiony przez Andrzeja Sławińskiego.

Po slajdach posiedzieliśmy chwilę i porozmawialiśmy przy butelce wina w doborowym towarzystwie sław polskiego alpinizmu, ale noc zapadała nieubłaganie i w końcu zostaliśmy w 5 osób - Ania, Ela, Jasiu, Irek i ja.

Jako że w lodówce czekało 16 kiełbasek, to stwierdziliśmy, że szkoda żeby się to zmarnowało. Rozstawiliśmy więc maszynkę gazową, rozłożyliśmy na ganku folię, żeby nie zachlapać schodów tłuszczem i piekliśmy kiełbaski nad maszynką turystyczną rozmawiając prawie do 2 w nocy.

Następnego dnia padało od samego rana, zjedliśmy więc śniadanie, spakowałem rzeczy, zeszliśmy na dół pożegnać się i zrobić ostatnie zdjęcia, po czym wyruszyliśmy w podróż powrotną. W Gdańsku, gdzie czekała na nas moja stęskniona żona, byliśmy po 7 i pół godzinach.

Podsumowując muszę powiedzieć, że po mimo iż z samych prelekcji i pokazów slajdów nie uszczknąłem zbyt wiele, to przeżyłem niezapomniany weekend z moją ukochaną córeczką w gronie wspaniałych ludzi.

Tekst: "Mysza"

Zapraszam również na relację fotograficzną (fot. Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.:

W przypadku jakichkolwiek komentarzy lub pytań, podaję adres e-mail Klubu: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub zapraszam na forum dyskusyjne na stronie klubowej.

loading...
Dla Niej
loading...
Dla Niego
loading...
Dla Dzieci

Artykuły Strefy Outdoor

loading...
Nowości
Produkty i testy
Porady
Producenci