Najwyższy pagór w Szwecji.

Wyjazd trwał od zeszłego czwartku do wczoraj z czego na realne tupanie były 3 dni. Z miejsca gdzie obecnie przemieszkuję (Goteborg) jest w tamten rejon 1860 km. (23 godziny pociągiem + 1 autobusem z Kiruny). Dla porównania z Rabki do Chamonix jest 1200 - 1300 km. Ta Szwecja to francowacie długi kraj....

W tamtych okolicach fajną (aczkolwiek nieludzko drogą) bazą wypadową jest schronisko Kebnekasie Fjallstation. Od najbliższego miejsca "cywilizowanego" Nikkaluokty (parę domków, kamping, lądowisko dla smigłowca) dzieli go 19 km płaskiego terenu.

Informacje o samym szczycie wraz ze schematem "wschodniej drogi" można znaleźć tu: http://www.summitpost.org/mountain/rock/151165/kebnekaise.html/t_blank

W wyjeździe brałem udział ja i moja baba czyli Marta - celem był "zwiad bojem", wejście na Kebnekaise wschodnim szalkiem i ewentualnie ciekawe zajzdy na nartach w rejonie.

A teraz do rzeczy: Cały wyjazd można by zatytułować "Ku niezdobytym (prawie) szczytom" Zaczęło się od tego, że mnie te płaskie przestrzenie wk... do białości. Jak chyba jestem genetycznie niezdolny do poruszania się po płaskim...

A na poważnie. Przyjechaliśmy o 17 do Nikkaluokty, niebo było full zachmurzone podstawa chmur ca. 900 m npm i popadywał śnieg. Od razu napadli nas goscie organizujący transport do schroniska - wzięli parę osób a my sprzedaliśmy im wór Marty do którego uprzednio dopakowaliśmy linę i trochę innego szpeju. Z resztą bałaganu na moim grzbiecie ruszyliśmy do schroniska (19 km). Zajęło nam to tylko 4 godziny ale jak już pisałem ja chyba jestem genetycznie niezdolny do płaskiego - jak dłużej idę po takowym to se zawsze nasadę palców odparzę. Takoż było i tym razem... Dodatkowo ze 4 kilometry idzie się po zamarzniętym jeziorze więc nawet metrowej kopki nie uświadczysz./

Następnego dnia ponieważ pogoda była ca. taka sama to wybraliśmy się rozgrzewkowo na górkę co się Skartoivi nazywa (ca. 1700 m npm). Podchodząc pod grzbiet doliną wleźliśmy w lasek w którym spotkaliśmy parę łosi (stara z młodym) a wyżej bawiliśmy się w berka ze stadem reniferów. Niestety jak wyleźliśmy na plateau przed szczytem to wiało koszmarnie widać było na trochę no i zwiało nas na dół.

W niedzielę miała być pogoda ok. więc ruszylismy na Kebnekaise tzw. wschodnim szlakiem. Wypada tu dodać, że zarówno wschodni i jak i po ichniemu zachodni szlak idą z południowego wschodu (od schroniska STF Kebnekaise). Szlak co naprawdę idzie z zachodu (od doliny Sinnivagi ?) to się chyba wogóle jakoś specyficznie nie nazywa. Zachodni szlak jest dłuższy ale de facto bez trudności natomiast wschodni prowadzi przez taką dolinkę Jokkelbacken a następnie przez lodowiec Bjorling. Na główną grań Kebnekaise wychodzi koło chatki (Toppstugan) poprzez 150 m, podcięty od dołu żleb (robi się trawers nad skałami). Żleb jest nietrudny ale wymaga asekuracji (śnieg 45 - 55 stopni). W lecie jest lina ale w zimie może być pod śniegiem. Ponieważ przez parę poprzednich dni wiał wiatr z południowego zachodu i posypywał śnieg więc trochę się tego żlebu bałem - był dokładnie na zawietrznej. Zdecydowałem się na ten wariant bo bym se nigdy nie darował gdyby się okazało że żleb był wkaszalny. Chcieliśmy wyjść tą trasą a wrócić klasyczną (zachodnim). Idąc do góry tak się mijaliśmy z taką dość fajną parką szwedzko - fińską a za nami podążała 8 osobowa grupa szwedów. Niestety jak doszliśmy pod żleb to moje przeczucia się sprawdziły z nawiązką. Cały ten fragment góry porzeźbiony wiatrem a na trawersie do żlebu i stoku poniżej duże poduchy. Tak se trochę debatowałem z finem co robić ale w końcu podszedłem trochę pod stok i wydłubałem dziurkę. Jak przewidywałem wszystko jeździło wręcz modelowo (sam się zdziwiłem, że aż tak) i niestety z grupy szwedów i fina nastawionych "Kebnekaise wschodnim szlakiem albo śmierć" zrobiła się grupa pod hasłem: "no gdyby ktoś poszedł i zawiesił linę to może byśmy się zdecydowali...". Ponieważ czasy husarii, Monte Cassino itp. dawno minęły nie spełniliśmy ich nadziei i odtrąbiliśmy odwrót zakładając (ja i Marta), że na następny dzień, choćby się paliło i waliło idziemy na Kebnekaise zachodnim szlakiem. Wracaliśmy przez Personalbacken (ładny zjazd prosto do schroniska) wcześniej trawersując szczycik Kebnetjakka Lilltop. Efektem ubocznym całego zdarzenia był taki wzrost mojego pseudoautorytetu, że wieczorem przypatałętało się dwóch aborygenów z prośbą czy nie mogliby iść z nami na Kebnekaise w poniedziałek. Oczywiście nie mieliśmy nic na przeciw. Na nasze nieszczęście....

W poniedziałek pomaszerowaliśmy na Kebnekaise zachodnim szlakiem. Idzie się tam tak, że włazi poprzez dolinę Kittelbacken na przełęcz pomiędzy Duolbagorni i Vierranvarri, potem na Vierranvarri, nastepnie w dół (jakieś ca 200 m w pionie) a potem na Kebnekaise. To gonienie w górę i dół jest nieco wkurzające ale niesttety oprócz wspomnianej przełęczy nie ma innej możliwości wejścia w masyw od tej strony (oczywiście niewspinaczkowego). Dlatego też dawniej szukano innej drogi i znaleziono wschodni szlak o którym już pisałem. Od Verranvari wiało i mrozilo, że hej, natomiast od Toppstugan (chatki) widoczność była na 10 m. Pod samym szczytem Kebnekaise posiedzielismy chwilę z Martą a potem wróciliśmy się do naszych szwedów którzy ostali się jakieś 30 metrów niżej. Zjechaliśmy do Toppstugan tam chwilę poczekaliśmy ale poneiważ robiło się coraz gorzej pojechaliśmy dalej. Wyleźliśmy z powrotem na Vieranvarri po czym przepieliśmy sprzęt do zjazdu. Niestety jakieś 100 m nad przełęczą jeden ze szwedów rozwalił sobie nogę w kolanie (duże i ciężkie zjazdówki z wiązaniami do telemarku bez bezpiecznika i twardymi butami do telemarku). Zrobiłem mu usztywnienie, wziąłem jego plecak i narty i pogoniłem całe towarzystwo na dół (wiatr i mróz - trzeba było spier...lać w jakieś zaciszniejsze miejsce). Szwed trochę na nogach trochę na dupie się zsuwał. Drugiego wysłałem po pomoc do schroniska (niech przynajmniej podjadą skuterem pod wylot doliny). Dozsuwaliśmy się poniżej przełęczy na dno kociołka w dolince Kittelbacken. Tam ja na wszelki wypadek zacząłem z jego nart montować prowizoryczny tobogan, a szwed z Martą próbowali się po raz kolejny dodzwonić na 112. O dziwo pomimo, że kocioł w górnej patii bocznej doliny się im to udało. Okazało się, że w międzyczasie (to zsuwanie się trwało ponad godzinę) drugi szwed dojechał do schroniska i służby wiedzą o tym co się stało ale podjadą skuterami pod wylot doliny Kittelbacken do głównej doliny). W związku z czym dokończyłem konstrukcję toboganu, zapakowaliśmy na niego wikinga (bydlę miało prawie 2 metry wzrostu) i we dwójkę (ja i Marta) zwlekliśmy klienta na dół. Na dół było wesoło - Marta miała hamować z tyłu, ja prowadziłem całość. Ponieważ miejscami było dość stromo, świeży śnieg, dziury, jednym słowem teren, to się mi baba przejęła, a że dośwadczenie w jeździe z takimi sprzętami jak tobogan ma mikre to ją prało albo hamowała za wiele. Więc momentami ciągnąłem i tobogan z wikingiem i ją.... Do dziś mam wrażenie, że mogę się w stopy podrapać nie schylając tak mi się łapy naciągły... Swoją drogą to muszę przyznać, że mi zaimponowała - niejeden z moich kursantów to by dal w takich warunkach dupy a laska nic. Zjechaliśmy do wylotu doliny pewni, że zobaczymy czekające skutery. A tu nic. Była gdzieś 19:45 a dzwoniliśmy do nich koło 18. Pociągneliśmy już razem klienta jeszcze trochę w dół ale jak się zrobiło płasko to już nie daliśmy rady (taką improwizację to z lekkim klientem zwykle ciągnie z 4 chłopa i się namachają a tu bylismy we dwójkę, dodatkowo na ćwiczeniach litościwie każe moim młodym tachać najlżejszego a nie dużego skandynawa). Szwed zaczął dzwonić co się dzieje ale odpowiedź koordynatora ze 112 była taka sama: "wyjechali z Nikkaluokty". Trochę naszego podopiecznego powkurzałem opowieściami, że u nas to każdy chatar by pojechał pomóc swoim własnym skuterem, że jakby byli jacyś przewodnicy górscy (a tu była ich przygarść) w schronisku to by wyszli pomóc itp. itd. W końcu (o 21:10) doczekaliśmy się przyjazdu spec służb wielce zdziwionych, że jesteśmy już na dole i że taki kawał udało nam się klienta we dwójkę ściągnąć. Oglądając improwizowany tobogan też byli nieco zdziwieni a pielęgniarka (też członek ichniego GOPRu) to się pytała gdzie się można czegoś takiego nauczyć. Szweda zapakowali do fajnych pulek i powieźli do Nikaluokty a potem do Kiruny do szpitala. Drugi skuter wział Martę, mnie na sznurek i podrzucił nas do schroniska. Okazało się też że ratownicy są z Kiruny i dlatego to tak długo trwało. W schronisku były dwie miłe rzeczy - pierwsza to taka że knajpa była jeszcze czynna (a w schronisku o dziwo mieli pełnowymiarowe (5.2%) piwo) a druga to taka, że wysłany przodem szwed czekał na nas z kolacją i przygotowaną sauną.

We wtorek mieliśmy autobus o 12:40 z nikkaluokty. Tym razem zwieźliśmy się skuterem z gratami bo bylismy nieco padnięci po zabawach z poprzedniego dnia. Potem 24 godziny w pociągu i jesteśmy na wyspie....

To tyle relacji i pozdrowionka,

KubaR

W przypadku jakichkolwiek komentarzy lub pytań, podaję także adres e-mail Klubu: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub zapraszam na forum dyskusyjne na stronie klubowej.