Dziennki ten jest prywatną relacją dotyczącą zdobycia najwyższego szczytu Europy (MONT BLANC 4810m n.p.m) Zawiera informacje dotyczące poszczególnych etapów wejścia na „DACH EUROPY”.

Autor tego dziennika nie bierze odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki wynikające z podanych w nim informacji odnośnie zdobycia najwyższej góry Europy. Starał się jedynie, przekazać rzetelne wskazówki ułatwiające zdobycie szczytu.

"Zawsze jest dalej niż wygląda. Zawsze jest wyżej niż wygląda. Oczywiście zawsze jest trudniej niż wygląda." - 3 zasady alpinizmu1

Samo wejście na najwyższy szczyt Europy, w porównaniu do wyczynów naszych himalaistów nie jest zbytnio szczególnym osiągnięciem, ale jakże ważnym dla nas, amatorów pasjonatów stawiających pierwsze kroki w górach wysokich. Pisząc ten dziennik przepraszam z góry za niesnaski językowe i bardziej podwórkowe słownictwo. Mam nadzieję, że nie zostanę pozbawiony dyplomu ukończenia studiów. Chcę by, był to lekki przekaz dla wszystkich.

MONT BLANC 2013r - Samo nie przyjdzie!

MONT BLANC 2013r - Samo nie przyjdzie!

Dziennik postanowiłem napisać w celu ułatwienia przyszłym zdobywcom wejścia na szczyt. W miarę możliwości przekazać cenne wskazówki i rady podczas wspinaczki. Jako, że wcześniej powstało już parę dzienników, które pomogły i mi osiągnąć wyznaczony cel, będę kontynuował tradycję i opiszę wejście z 2013 r. Sytuacja i warunki w Alpach zmieniają się co roku, dlatego warto je odświeżać.

Dzięki z góry wszystkim, za poświęcony czas przeczytania tej relacji, oby nie był zmarnowany. Kamil Szyndler

Podstawowa terminologia (dolegliwości i zagrożenia górskie)

Dlaczego wyjaśniam te podstawowe pojęcia? Mam świadomość, że tę relację będzie czytać kilka osób, które przypadkiem natkną się na nią gdzieś w sieci i nie będą zagorzałymi miłośnikami górskiej terminologii. To kilka dolegliwości, występujących najczęściej. Jesteśmy na nie narażeni w pierwszej kolejności przebywając w górach.

- AMS - (ang. Acute Mountain Sickness) Choroba wysokościowa – nie jest to typowa choroba, a jedynie wynik słabej adaptacji organizmu na warunki panujące na dużych wysokościach. Z reguły pojawia się przy szybkim osiągnięciu 2500m n.p.m. Nie ma typowej wysokości, na której ją odczuwamy, każdy organizm aklimatyzuje się w inny sposób, jeden szybciej, drugi wolniej. Najczęstszym objawem jest ból głowy, nudności, wymioty. Porównywalnie dla mnie osobiście to taki okropny kac po zakrapianej nocy. Wspaniałym panaceum na tę dolegliwość, w moim przypadku był Ibuprom i Aspiryna C.
- OBRZĘK PŁUC - Zespół objawów pojawiający się w ciągu pierwszych 2-4 dni, u osób nie za aklimatyzowanych, wchodzących w szybkim tempie na wysokość, o dużej różnicy przewyższeń. Schorzenie może wystąpić również u osób za aklimatyzowanych, pokonujących duże różnice wysokości. Podobnie, jak w chorobie wysokościowej, podstawą wystąpienia obrzęku płuc jest szybkość pokonywania różnicy wzniesień, a nie samo przebywanie na dużej wysokości. W przebiegu choroby występuje zarówno niedotlenienie, spowodowane nadciśnieniem płucnym, jak i wzrost przepuszczalności naczyń włosowatych w płucach, prowadzący do obrzęku. Schorzenie
nieleczone może w szybkim czasie prowadzić do zgonu.2
- ŚNIEŻNA ŚLEPOTA - Spowodowana jest pochłanianiem promieni UV przez powierzchowne struktury narządu wzroku (powieki, spojówki, rogówkę). Pierwsze objawy mogą wystąpić już po kilku godzinach ekspozycji słonecznej. Najczęściej jest to ból gałek ocznych oraz zapalenie rogówki i spojówek (uczucie piasku w oczach, zaczerwienienie i łzawienie), spowodowane uszkadzającym działaniem promieni UV. Może nastąpić okresowa utrata wzroku, dojść również do owrzodzenia rogówki. Protekcja przeciwsłoneczna opiera się przede wszystkim, na stosowaniu ciemnych okularów
lub gogli z filtrem UV.3 Polecam noszenie okularów z filtrem 4.
- OPARZENIA SŁONECZNE – Na dużych wysokościach znacznie szybciej dochodzi do oparzeń słonecznych ze względu na efekt albedo (odbicia światła od powierzchni śnieżnej, oraz krótszej ekspozycji na światło słoneczne niż w nizinach). Tu najlepszym sposobem jest nie wychodzenie w góry w pełnym nasłonecznieniu, ochronne stosowanie kremów z filtrem 50+ oraz odzieży ochronnej typu: czapka z daszkiem, kominiarka, chusta.
- ODWODNIENIE – Podczas długich wędrówek w góry nie można zapomnieć o uzupełnianiu płynów i minerałów potrzebnych naszemu organizmowi do prawidłowego funkcjonowania.
- NIEDOTLENIENIE – Wraz ze wzrostem wysokości zwiększa się częstotliwość wdechów oraz pH krwi. Na wysokości 2000-2500 np. zmniejsza się ilość tlenu w tej samej objętości powietrza wynosi o
¼ mniej, niż nad poziomem morza.


2 i 3  Inf. ze strony pamir.pl/informacje-medyczne/gory-wysokie.html

Planowanie Wyjazdu

Każda wycieczka szkolna tak jak wyprawa górska powinna być solidnie zaplanowana przynajmniej ze względu na bezpieczeństwo, czas, i ponoszone koszta.

Fot. Południowa Iglica

Fot. Południowa Iglica

Pierwszym podstawowym elementem rozdającym karty w każdej wyprawie i świadczącym o naszym sukcesie jest pogoda. Osobiście obserwowałem pogodę w Chamonix od miesiąca, może wcześniej. Analizując na początku trzy parametry: temperaturę, opad i wiatr. Moje obserwacje były zmiennie i to bardzo. Jednego dnia temperatura na 4000 tys. potrafiła wynosić +5 stopni, gdzie następnego dnia spadała do -10 stopni. Samo to nie jest jeszcze tragedią, ale jeżeli dodamy do tego prędkości wiatru, wtedy zabawa zmienia się, a odczuwalne temperatury, są znacznie niższe i mniej przyjemne. W domu zostawiliśmy osobę, która na bieżąco informowała nas SMS-em o warunkach pogodowych. W schroniskach meteo jest często nie aktualne, a Francuzi mają gdzieś czy będzie pogoda czy nie.

Drugim etapem organizacji, było jak najbardziej optymalne zaplanowanie dni wyprawy. Nasza przygoda musiała trwać mniej więcej 5 dni (4 podejścia, 1 zejścia). Termin ten, można było by znacznie skrócić np.: o dwa dni korzystając z kolejki linowej oraz tramwaju Mont Blanc, a tak, że aklimatyzując się wcześniej na Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.). Na te iglice można wjechać kolejką linową uruchomioną w 1955r. Jedyną przeszkodą „studenta” była cena wjazdy i zjazdu, bo 45€, więc pozostało, tylko związać sznurówki i iść przed siebie, cztery dni zdobywając aklimatyzację, czego nie żałuję.

fot: pilotka.flog.pl

fot: pilotka.flog.pl

Trzecim, dla nas od samego początku wiadomym pkt. była decyzja wejścia z przewodnikiem, czy też bez. Od początku jasne było, że nasz budżet nie obejmuje osób trzecich, więc tu spornych kwestii nie było. Potem jak się okazało z rozmów, wynajęcie przewodnika licencjonowanego to kwota rzędu ok. 400€. Uważam to za słuszną cenę, jak nie wiemy, z jaką osobą mamy odczynienia i jak zachowuje się w górach. Prowadząc taką personę ryzykujemy własne życie. Ciekawostką jest, iż amerykanie chwalili się, kosztami wynajęcia przewodnika i organizacji wyprawy z biura to ok. 5000$. Pewności wejścia, nie ma, dlatego nie dla Polaka kiełbasa.

Cała reszta planowania obejmowała organizowanie tego, co zabierzemy ze sobą do jedzenia, ile powinien ważyć plecak itp. sprawy typu, jakie ubranie zabrać skoro pogoda potrafi być zmienna jak kobieta.

Gromadzenie funduszy, pozyskiwanie patronów wyprawy

Ten temat dla każdego będzie bardzo indywidualną sprawą, a jego sukces, zależy, od tego czy uwierzymy, że uda się namówić naszego potencjalnego patrona na współpracę. W moim przypadku kierowałem się zasadą (jak się nie uda, to się nic nie stanie, a warto spróbować). Nie jest to przecież błaganie, czy wyłudzanie pieniędzy a chęć podjęcia współpracy na zasadzie coś za coś. Podstawową zasadą pozyskiwania sponsora jest zastanowienie się, co mógłbym zaproponować w zamian za wsparcie. W brew pozorom jest sporo rzeczy, które jesteśmy w stanie zaoferować, jako miłośnicy górskich i wspinaczkowych wypraw. Począwszy od zdjęć z wyprawy, promowania danej marki na odzieży wyprawowej, efektownej reklamy firmy, organizacji prelekcji, po zabranie naszego sponsora na miły weekend wspinaczkowy w polskie skały, opcji jest mnóstwo. Nawet nie będąc profesjonalistą jesteśmy w stanie coś sobą zaprezentować i zaoferować.

Jeśli chodzi o naszych potencjalnych patronów poleciłbym ludzi, których znamy, z którymi było nam dane rozmawiać wcześniej i ważniejsze, są oczywiście w stanie nas wspomóc. Nie jest regułą, żeby udawać się do wielkich korporacji czy firm, które posiadają duże budżety. Wystarczy rozmawiać z ludźmi, którzy już wcześniej wspomagali różne, akcje nie tylko o charakterze sportowym, ale kulturowym. Nie oczekujmy od nich niewiadomo, jakiego finansowego wsparcia. Naprawdę, każda pomoc będzie dla nas wielkim sukcesem. Kierujmy się tym raczej zasadą, że kogoś interesuje nasz wyjazd i chce nam pomóc go zrealizować. Warto jest przygotować dla takiej osoby, zarys naszego projektu w formie krótkiego katalogu zdjęć i opisów naszego celu. W środku zamieszczamy, dokąd się udajemy, jak to będzie wyglądało, przedstawiamy uczestników wyprawy, oraz nasze cele. W końcowej fazie powinniśmy wymienić, co oferujemy w zamian za pomoc. Oczywiście dobrze będzie jak wszystko spójnie i ciekawie zestawimy w jedność. Ktoś by powiedział, że im więcej sponsorów tym lepiej. Na logikę powinno tak być, ale uważajmy, co komu oferujemy. Napiszę tu o tej ciemnej stronie dla nas, jako oferujących. Im więcej sponsorów tym potencjalnie musimy zrobić więcej np. zdjęć i to nie w jednakowych perspektywach. Przy zlej pogodzie możemy polec i wtedy będziemy mieli problem. Nie gwarantujmy też, że na 100% zrobimy zdjęcia z szczytu, bo nie wiemy czy na niego wejdziemy. Nie chodzi tu o nasze predyspozycje fizyczne, a raczej o warunki meteo itp. Dosłownie głupio było by nie wywiązać się z naszych obietnic, skoro ktoś nam zaufał. Lepiej będzie pozyskać, jeżeli to możliwe dwóch max trzech sponsorów. Wtedy łatwiej będzie nam dotrzymać zaoferowanych obietnic. W moim przypadku udało się zdobyć dwie firmy, które zaufały i poświęciły swoje środki na projekt zdobycia najwyższej góry Europy. Jestem im bardzo wdzięczny za wszelką pomoc i pełen nadziej na dalsze wyprawy po ich patronatem. Efektem naszej współpracy z firmą SELVE jest powstały kalendarz na 2014r. z ich logiem.

Logistyka wyjazdu

Dla nas logistyka była prosta i oczywista. Jako, że nie śpieszy się nam do domów, a do dyspozycji mamy trzy tyg. urlopu wypoczynkowego, możemy sobie pozwolić na długi pobyt. Wyjazd planujemy oczywiście w taki sposób, żeby koszty były jak najmniejsze i w miarę komfortowe. Postanawiamy pojechać samochodem, aby być mobilnym na miejscu, a w czasie powrotu zahaczyć o parę wcześniej planowanych punktów, ale do rzeczy. Naszym środkiem transportu jest Opelek Agilla z 2001r. ekonomiczny i pojemny, jeśli liczyć dwie osoby na pokładzie. Droga standardowa, głównie autostradami i chyba najmniej obciążająca nasze portfele. Tańszy był by, jedynie wcześniej zabukowany samolot, ale z takim bagażem i planami, raczej było to nie możliwe.

Trasa

Trasa

Wyjeżdżamy w sobotę o 19:00. Powodem, jest uniknięcie korków na autostradach za dnia. Plan był sprytny i działał dopóki o godz. 4 rano gdzieś w okolicach Stuttgartu wyczerpują się baterie i dla bezpieczeństwa trzeba zrobić drzemkę. Po 2 godz. postoju czas ruszyć w dalszą trasę. Wszystko to trwa ok. 17 godz. z pkt. A do pkt. B (czyli naszego Base Campu Les Houches). Po powrocie stwierdzam, że samolot to najlepszy środek transportu na dalsze odległości, pomimo ograniczeń bagażowych. Nawigacja prowadzi nas prosto na słynne pole namiotowe Polaków Camping Bellevue.

Camping Bellevue

Camping Bellevue

Byłem w pełni przekonany, po dotarciu na miejsce, że zdołam się porozumieć z właścicielką po francusku. Wcześniej zakupiłem nawet książkę z kursem języka francuskiego. Okazało się to jednak wtopą. Albo ja przyjąłem zero wiedzy z tego słownika, albo ta pani, rodowita francuska, mówi w innym języku. Skończyło się zabawnie na rysowaniu palcem namiotów, samochodów i liczby dni, które mamy tam spędzić.

Niezbędne wyposażenie

Co jest niezbędne w naszym wyposażeniu? Wydaje mi się, że głównie to zachowanie równowagi, co do rzeczy, które mamy zabrać w górę, a ich wagą. Śmiałem się na początku z opisów ludzi, którzy liczą gramy w swoich plecakach, a sam po drodze redukowałem wór zostawiając fanty w różnych miejscach.

Waga wskazała 28kg

Waga wskazała 28kg

Ubiór: bielizna termoaktywna (cudowny wynalazek), skarpety 2 pary (warto zakupić dobre), spodnie trekkingowe (przewiewne), spodnie zimowe (mogą być narciarskie), kurtka z membraną, softshell, polar, czapka, chusta lub kołnierz z materiału, buty polecam 2 pary (podejściowe i wysokogórskie na atak szczytowy), rękawice 2 pary, czapka z daszkiem.

Sprzęt: raki, czekan, kask, termos, nóż, lina, rep-sznur, 2 ekspresy, 2 HMS, taśmy 120 i 60, pruski, plecak 65l. kocher + gaz, menażka, kubek, namiot (nie koniecznie ekspedycyjny), śpiwór (puchowy) thermarest, papier toaletowy, okulary przeciwsłoneczne z filtrem (najlepiej 4), czołówkę + zapasowe baterie, worek na śmieci, aparat fot.+ zapasowe baterie.

Apteczka: gazę jałowe, bandaż elastyczny, plastry na odciski, plaster z rolce, Ibuprom, Aspiryna, plusz do wzbogacania wody w minerały, antybiotyk szeroko zakresowy w chorobach górnych dróg oddechowych, tabletki od bólu gardła, na przeziębienie Gripex, rozkurczowe Nospa, Stoperan, gaziki, maść na bóle stłuczenia Fastum, Diuramid lek w chorobie wysokościowej, chusteczki nawilżające antybakteryjne, skalpel (do rozcinania odcisków), Rivanol w tabletkach do (czyszczenia ran), krem przeciwsłoneczny z filtrem +50.

Sortowanie majdanu

 Sortowanie majdanu

Wyżywienie podczas wyprawy

Na dzisiejsze czasy nasze możliwości są tu znacznie większe niż podczas wyprawy pierwszych zdobywców. Żyjemy w cudownych latach technologii, która umożliwia konserwację jedzenia poprzez proces liofilizacji. Jest to nic innego jak pozbycie się 70%-90% wody z pożywienia, co uniemożliwia rozwój mikroorganizmów i pozwala na długotrwałe przechowywanie żywności wszelkiego rodzaju.

Lightweight food

Lightweight food

My również zakupujemy zestaw dla astronautów ze względu na duże wartości odżywcze oraz minimalną wagę takich posiłków. Tego cudownego wynalazku można używać w każdym miejscu nie tylko na wyprawach górskich, ale na wypadach za miasto pod namioty czy nad wodę. Istnieje multum smaków tego jedzonka, więc dla każdego znajdzie się coś pysznego. Sposób przygotowania jest banalnie prosty wystarczy zagotować wodę, otworzyć paczkę, zalać, wymieszać i odczekać ok. 5 min. smacznego. Na swojej wyprawie mamy również inne produkty. Kaszki błyskawiczne Mleczne-Starty oraz płatki owsiane z suszonymi owocami. Do plecak wpakowałem również Mieszankę Studencką, 10 szt. batonów czekoladowych typu Snickers, herbatę oraz 2 pudełka glukozy zakupionej w aptece, świetnie zastępującej cukier o bardzo małej masie, bo jak wiadomo z wcześniejszych rozdziałów waga = problemy. Mamy ze sobą również tabletki Izostar-u, które używamy do uzdatniania wody gotowanej ze śniegu. Tu również moja rada. Wybierajmy miejsca jak najbardziej dziewicze na pozyskanie śniegu do topnienia. MB jest to górą, którą odwiedza mnóstwo ludzi i zostawia mnóstwo śmieci takie jak: (zużyte podpaski) itp. Jak to mówią stali bywalcy „Alp eCola- rulez”. Nie przejmujmy się podczas topnienia smakiem i wyglądem wody. Jeśli chodzi o smak to jest jałowy, niczym woda destylowana do żelazka czy baterii samochodowych. Nie zawiera żadnych minerałów, dlatego pijmy ją uzdatnioną i wzbogaconą o minerały choćby z tabletek Plusz. Wygląd wody dla mniej doświadczonych wspinaczy będzie nienormalny, ale spokojnie, troszkę pływających muszek robaczków itp. stworzonek, jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Można również inaczej obejść sposób na jedzonko podczas wyprawy. Mieć gruby portfel z €uroskami i stołować się w schroniskach. Schroniska oferują szereg udogodnień takich jak: cieple łóżeczko za 70€, jedzonko typu Spaghetti za 22€, browarki za raptem 8€ i wodę 1,5 l butelkową za jedyne 5€. Więc nic dla nas, no może poza piwkiem :D Przy wyborze takiej opcji All inclusive nie trzeba nawet topić wody i targać całego majdanu do góry. Ale jest jeden problem w takim rozwiązaniu sprawy. Pytacie, jaki? Myślę, że własne ego i poczucie, świadomości, iż powinniśmy się z tym zmierzyć jak prawdziwi zdobywcy a nie turyści na wypadzie do miasta. Ale każdy ma tu swoje rację, więc nawet nie będę pchał patyka do mrowiska i negował wartości moralnych ludzi gór, bo co ja tam wiem.

Styl przejścia

Wiem, że po tym rozdziale rozpęta się wojna i większość ludzi, którzy byli na MB będą strzępić sobie ma mnie język albo zapukają do drzwi mojego domu i to nie koniecznie z tzw. flaszką, dlaczego zaraz się okaże.

Przyznaję się, nie jestem bardzo doświadczonym zdobywcą najwyższych szczytów górskich, raczej dopiero raczkuję, a MB to pierwszy zdobyty 4 tyś. Większość czasu poświęcam na wspinanie sportowe, ale zawsze przestrzegam pewnych moralnych zasad tego środowiska. Po obserwacji ludzi, dopiero zaczynających swoją przygodę ze wspinaniem sportowym, zaraz można rozpoznać czy ta osoba czuje klimat środowiska, czy tylko na chwile zagościł na ścianie czy skałach. Ciężko jest opisać to zjawisko w paru słowach, dlatego tylko zahaczę o ten temat. Co ma to wspólnego z wspinanie sportowe z wspinaniem wysokogórskim? A no tyle, że jeżeli mam już robić to robię to dobrze. Dlatego jako świeżak podchodzę do tego bardzo mentalnie. Do czego dążę? Po zejściu z MB spotkaliśmy się z starymi wyjadaczami wspinaczami, przesiadującymi często w Alpach i wspinających się sportowo. Padło pytanie:

„Czy weszliśmy na szczyt?”

„Tak weszliśmy i to z buta od samego dołu, nie używając żadnych wyciągów czy kolejek górskich” Tu nastąpiło chwilowe zawieszenie tematu, po czym otrzymałem odpowiedź.
„Koledzy nie ma znaczenia czy wchodzę z buta czy wjeżdżam Tramwajem MB i potem zaczynam swoją wspinaczkę”

W tym momencie ogłupiałem. Jako, że jestem żółtodziobem nie komentowałem tego. To ja dymałem cały dodatkowy dzień z buta z Les Houches z 30 kg plecakiem na plecach, zdychałem jak pies a kolega ze starszym fachem mówi, że to nie ma znaczenia. W myślach odpowiedź brzmiała to zapakuj plecak ruszaj zobaczymy, jaka będzie twoja reakcja organizmu po dotarciu z wysokość 2768 m.n.p.m i dalsze dni wspinaczki. Ale no cóż spanie i żywienie się w każdym schronisku, noszenie plecaczka, który waży 10 kg, wyjazd do połowy kolejką to nic takiego. Sorry… ale nie ogarniam ambicji ludzkich. To już wszystko na ten temat, a panów serdecznie pozdrawiam.

Czerwone kropki tras wejścia na MB

Czerwone kropki tras wejścia na MB

Członkowie wyprawy

Dziwnie jest pisać o sobie a zwłaszcza jak jest się tylko niewielką cząstką materii, jeśli chodzi górskie podboje. Ja to po prostu kocham, uwielbiam, i każdy swój grosz wkładam w wyjazdy wspinanie tzw. „życie w górach na kredycie” i to w 100% znaczenia tego słowa. Ale jako, że dżentelmeni o kasie nie rozmawiają powiem parę słów o sobie. Jestem z nikąd i nikt mnie nie zna, to powinno wystarczyć. Ogólnie to sportem żyję od pampersa jednak długo szukałem czegoś, co da mi satysfakcję i dostarczy mnóstwo wrażeń, będzie wymagało mega poświęceń i dużo chwil, w których będę padał na tzw. pysk ze zmęczenia, i oto wybrałem i nie żałuje.

Członkowie wyprawy

Członkowie wyprawy

Ten pan w czarnym kolorku to Damian. Tak ogólnie to większość czasu i wszystkich wypadów w roku spędzamy razem na linie. Wydaje mi się, że dziś ciężko o dobrego partnera do spinu, a nawet to wiem, na 100%, dlatego jestem mu wdzięczny, że musi znosić moje ujadanie, ( nie da się, nie ma mocy, itp.) wisząc na drogach. I jak to mówi Damian gwałcenia drogi (bo to moja specjalność) tak długo, aż w końcu puści.
Oboje nie żyjemy oczywiście ze wspinania, pracujemy w prywatnych firmach, jak zwykli śmiertelnicy. Ciągle kombinujemy jak to ugryźć ten pierwszy milion. Stosujemy techniki survivalu w życiu codziennym, żeby przeżyć w naszym pięknym kraju, nie przelewa się nam, jak chyba każdemu. W brew pozorom, do szczęścia nie potrzeba naprawdę dużo. Wystarczy troszeczkę zrezygnować z luksusów, zabrać namiot na plecy, spakować graty i udać się na łono natury. Bo gdzie będzie nam lepiej jak nie na łące pełnej kwiatów, zapachów i dźwięków przyrody. Gdzie jak nie na wyprawie będziemy mogli wykorzystać fakt, że nie trzeba się myć? Stop! Nie to nie koniecznie dobry argument.

:D :D

Niezbędne umiejętnośći

W tym rozdziale wypiszę, jak ja widzę to, co powinno się umieć, żeby ruszyć na taką wyprawę:

a) Podstawową wiedzę o posługiwaniu się liną i korzystania z niej.
b) Poznać podstawowe węzły, i stosować w odpowiednich momentach.
c) Potrafić posługiwać się zabawkami typu: raki, czekan, ekspresy, karabinki.
d) Ocenić naszą wydolność na taką wyprawę (fizyczną i psychiczną).
e) Poznać podstawy poruszania się po lodowcu i graniach w asekuracji np.: lotnej.
f) Lubić cierpieć, nosić ciężki plecak, kochać ból, bo tego nigdy za wiele.
g) Oceniać warunki panujące w górach, typu pogoda i zagrożenia (lawina, szczelinki).
h) Spożywać pyszności typu: kaszki, płatki owsiane, liofile, pić wodę z robaczkami :D
i) Podejmować decyzje i nie wahać się w tym co robimy.
j) Lubić nie za miło pachnąć, obejść się bez toalety przez kilka dni.
k) Szybko regenerować siły.
o) Przed wyjazdem poprawić swoją kondycję.
u) Dobrze rozkładać siły na zamiary.
p) Nie robić czegoś za wszelką cenę (w góry zawsze można wrócić, życia się raczej już nie da).
r) Być otwartym na ludzi (współpracować w grupie).
 
Relacja z wejścia I dzień

Nie ma nic piękniejszego, jak podódka z samego rana. Na Campie ciemno, wszystko śpi, zegarki wskazują   godzinę    5    rano.

Relacja z wejścia

Relacja z wejścia

W pewnym momencie pomyślałem qur..  czemu oni wszyscy jeszcze śpią, skoro trzeba by już napierać? Szybkie śniadanko, plecak na plecy, buciory na nogi i w drogę. Po opuszczeniu Campu i przejściu pierwszych 200 metrów, zaczęły mi się przegrzewać synapsy, i już decydujemy się pierwszy postój. Powód: ściągnięcie trochę ciuszków z siebie, bo byłem mokry a to dopiero początek. Wyszliśmy na główna ulicę kierując się w stronę wyciągu, o którym wiemy tylko tyle, że nie jeździ. Droga początkowo ok. 2 km prowadzi asfaltowa uliczką o dosyć dużym nachyleniu. Po Bokach obserwujemy liczne domostwa oraz byki, krowy. W pewnym momencie kończy się asfalt i widać wejście do lasu. Morale coraz lepsze, w końcu jakiś szlak, jednak nie za szybko. Na drodze pojawiają się koledzy na 4 nogach. Ich rasa to: Rottweiler i dwa jakieś mieszane burki. Zaczyna robić się ciepło, bo pan rasowy zaczął dobierać się do nogawek spodni Damiana i nie zamierzał odpuszczać. Pomyślałem zajebiście jeszcze dobrze nie zaczęliśmy a już odwrót. Z każdym krokiem do przodu, Rottweiler tarmosił nogawkę bardziej i liczył na więcej. No to dupa, stoimy. Widać drogę w las a nas atakują psy. Właściciele oczywiście śpią w najlepsze. Damian mówi, że oglądał film o pogromcach psów i to załatwi. Taaaa załatwi, ale nowe spodnie, bo z tych zaraz nic nie zostanie. Trwało to 15 min. aż w końcu dwa burki zaczęły kręcić ogonami i przestawać być agresywne, czego nie powiem o panu „R” który szczerzył kły i nie odpuszczał.

Ale w końcu pęk i puścił biednych Polaków na szlak. Potem poszło już z górki, a raczej pod górkę. Dostajemy nieźle popalić na pierwszych dwóch godzinach podejścia.

Fot.Podejście do pierwszej stacji kolejki Tramway du Mont Blanc

Fot.Podejście do pierwszej stacji kolejki Tramway du Mont Blanc

Skoro świt, docieramy do przystanku Tramwaju du Mont Blanc, który właśnie ruszył z pierwszymi człowiekami w górę.

Pierwszy dzień

Pierwszy dzień

Nic, spoglądamy na siebie i zaczynamy pomykać wzdłuż torów po kamienistej ścieżce, oglądają się co chwilę z siebie czy tramwaj nie nadjeżdża. To była masakra a nie droga. Ten odcinek okazał się potem przynajmniej dla mnie, najgorszym podejściem i najbardziej wyczerpującym, a gdzie tam koniec.

Fot.Połowa drogi na ostatnią stację tramwaju.

Fot.Połowa drogi na ostatnią stację tramwaju.

Łapały mnie skurcze w łydkach, betonowało mi nogi, ale po kilku przerwach docieramy do tunelu. Byłem mega zmęczony, a mimo wszystko przebiegłem go sprintem, żeby nie spotkać tramwaju.

W końcu jesteśmy w ostatnim pkt. Kolejki, padamy z nóg. Ludzie, którzy właśnie przyjechali dziwnie na nas patrzą, a my zbieramy graty i kładziemy się pod budką biletową. Zamykamy oczy na parę minut. Po Chwilowym reście podchodzimy ciutke wyżej, myśląc nad noclegiem. Okazuje się jednak, że nie ma opcji, bo jest definitywny zakaz Campu. Załamani postanawiamy zjeść pierwszy posiłek z worka (liofile).

Fot.kasa biletowa Tramwaju du Mont Blanc

Fot.kasa biletowa Tramwaju du Mont Blanc

Szybko odzyskujemy siły i startujemy wyżej, gdzie, jak wyczytałem w domu, musi być pewien barak, w którym można kimać. Po drodze spotykamy miłe, choć wyglądające niebezpiecznie kozice. Rogi dorosłych osobników są naprawdę wielgachne, raczej nie prędko do spotkania pierwszego stopnia z tym porożem. Śmigamy w górę robiąc co jakiś czas przerwy na łyk wody i nacieszyć oko widokami. Zanim docieramy do naszego hotelu Forestiere przyszło nam pierwszy raz korzystać z raków, bo pojawił się śnieg. Po długiej walce całkowicie zrezygnowany widzę nasz Home na dzisiejszy nocleg. Coś pięknego dla moich oczu a bardziej dla pleców, które mówił już nie. Hotel maił oczywiście sporo mieszkańców. Przed nami zarezerwowali tam pokoje Niemcy, z którymi swobodnie się porozumiewałem w ich ojczystym języku.


Zrobimy rekonesans pomieszczeń i rezerwujemy miejscówki na poddaszu, bez widoku na góry (bo nie było okien). Graty rozpakowane najwyższy czas na pichcenie żarełka. Po paru oglądniętych odcinkach pana Makłowicza, nie było problemu z przygotowaniem posiłku. Śnieg + palnik = woda + liofile = wypas :D Zajadamy kolacyjkę i wychodzimy zrobić parę słit fotek. Po sesji zdjęciowej dla naszych sponsorów, nadszedł czas na sen i krótkie rozmowy, co nas boli i co jeszcze czeka.

Dzień I

Dzień I

Chwilę później słyszę już chrapanie Damiana. Ale mu dobrze, mnie dopadła bezsenność, choć po dłuższej chwili i ja odpłynąłem jak dziecko. Noc przesypiamy jak małe dzieci. Po takim wysiłku mógłbym spać ze dwa dni, ale niestety mamy misje do spełnienia.

MONT BLANC 2013r

MONT BLANC 2013r

Relacja z wejścia dzień II

Pobudka!!! Zegarek wyje jak głupi, no cóż nie przyjechaliśmy tutaj na wczasy. Wróć! Jak to nie, właśnie jesteśmy na urlopie, szybka korekta w myślach. Ranek nas nie rozpieszcza. Nasi koledzy zawinęli się w środku nocy i nic po nich nie zostało oprócz kartki napisanej po niemiecku „Achtung Bayerische Mause” (uwaga bawarskie myszy). Domyślam się, że mieszka tu cała rodzinka tych gryzoni. Ludziska wracając z góry zostawiają tu resztki jedzenia, w razie jak by ktoś potrzebował, lub natrafił na załamanie pogody. Jako nadworny kucharz upichciłem przepyszną kaszkę z płatkami, orzechami i z tym, co było pod ręką na śniadanko. Wyglądało mniam!!! A raczej… (Bleee) na tyle, że nikt nie był głodny jak zobaczył konsystencję tego cuda. Na siłę wciągamy specjały Mlecznego-startu z dodatkami i po spakowaniu plecaków ruszamy do Tete Rousse. Droga ciągnie się grzbietem z trudnościami turystycznymi, choć gdy zobaczyłem stalowe poręczówki to ubrałem uprząż, zastanawiając się co się będzie działo. Grzynu (Damian) nic nie ubierał, szedł niewzruszony w górę.

Dzień II

Dzień II

Po kilku przerwach docieramy na połać pełną śniegu, piękny widok. Ruszamy wzdłuż śladów wydeptanych przez poprzedników. Naszym oczom w końcu ukazało się schronisko. Po drodze od niego mogliśmy obejrzeć z bliska ewolucje szwajcarskiego śmigłowca, który zabiera ludzi obsługujących schronisko w dół. Sceny jak z filmów w Red bullu pomyślałem, po czym śmigam w stronę schroniska.

Na początku wita nas ratownik Francuskiego PGHM odpowiednik TOPR-u w Tatrach. Po krótkiej konwersacji (typu: jaki jest czas przejścia stąd na szczyt). Gościu stwierdza, że jesteśmy el polako, czyli mocna ekipa zdobywająca 8 tys. w górach zimą i śmiało mamy atakować szczyt z tego miejsca. Mówił, że w ciągu 6 godzin spokojnie damy radę. Śmiech w duszy, on chyba nie wie, że nie to nasza pierwsza wyprawa w góry wysokie. Jednak nie skorzystamy z tej opcji i powoli oblężniczo będziemy zdobywać Białą Damę.

Dzień II

Dzień II

Kolejnym etapem było znalezienie jakiejś fajnej miejscówki na biwak. Podczas szukania, było wiele platform zrobionych w śniegu i od razu mieliśmy zajmować pierwszą lepszą żeby nie kopać, ale koledzy chyba z Rosji wskazali nam miejscówkę na samym skraju grani bez śniegu. Jupi :D przerzucamy kilka głazów i nasz letni namiot po małych przeróbkach typu (doszycie fartuchów śnieżnych) stał dumny jak prawdziwy szturmowy wigwam. Jak się potem okazało nasza miejscówka była The Best, bo ratownicy pokazują nam źródełko bijące z lodowca z wodą. Nie ma więc konieczności topić śniegu co nas bardzo cieszy. Woda szybciej się gotuje a my oszczędzamy gaz. Widok na naszą jutrzejszą drogę w górę nie napawał optymizmem. (Dlategórz-poniewórz) to był kolos a nie ściana. Ogromniaste podejście i do tego, ciągle śmigały tam lodówki, pralki, i mniejsze żelazka (chodzi o wielkość głazów lecących z góry). Trzeba się z tym przespać i nie myśleć co będzie jutro, tylko napierać do góry. Po rozgoszczeniu się na dobre, poszedłem porobić kilka fotek oraz skorzystać ze specjalnej toalety. Dlaczego specjalna? bo był tam świetny patent, który powodował, że nasza kupka obracała się na taśmie w około i znikała w otchłani. :D he. Oki już koniec tych słodkości. Do końca dnia leżymy plackiem, ja w namiocie Grzynu na dworze, pod zmyślnym zadaszeniem, które zrobił sobie z kurtki. Słońce było tak ostre, że nawet w namiocie była potrzeba siedzenia w okularach, bo tak biło po gałach. Resztę dnia leczę, skutki szybkiego pokonywania wysokości Ibupromem i Aspirynką (sprawdzony sposób na chorobę wysokościową) lepsze niż w NFZ-ecie :D Nastaje ciemność, a my pakujemy się do śpiworków i słuchamy odgłosów, jakie wydaje lodowiec. Coś pięknego a zarazem przerażającego. Trzaski schodzących lawin kamieni i lodu budzą nawet w nocy.

Relacja z wejścia dzień III

Wita nas jak zawsze dźwięk budzika w zegarku, szybkie śniadanko, a na nie jak zwykle kaszka ze wszystkim. Gotowanie herbatki do termosu i w górę serca. Ruszamy, jako drugi zespół tego poranka, powoli świta. Podejście do kuluary miodzio, nie dość, że stromo, to śnieg z rana zmieniony w lód. Strasznie twardy, mniej więcej wygląda to jak chodzenie w rakach po asfalcie, ale trzeba iść póki słońce nie opara się źleb. Po dotarciu do wejścia w kuluar, widać dwie drogi prowadzące do liny poręczowej. Pierwsza wygląda na łatwą i długą, a druga strasznie stroma i niebezpieczna, ale szybka. Więc bramka nr dwa szybka. :D Pierwszy pognał jak zawsze Damian i przeżył, więc ja zanim. Docieramy do pkt. w którym żarty się kończą. Trawers kuluaru to miejsce, gdzie ginie najwięcej ludzi udających się na Białą Damę. Dla potwierdzenia, można to śmiało sprawdzić w Google, jaką złą sławę ma źleb „Rolling Stones”

MONT BLANC 2013r

MONT BLANC 2013r

Sama nazwa mówi za siebie źleb (latających kamieni).Przed nami obserwuję ekipę z Polszy, chłopak z dziewuszką i dramat, jaki było nam oglądać. W trawersie mniej więcej na środku zrobił się wodospad. Woda w tym miejscu wyżłobiła sobie spore koryto, przez które trzeba było się przeprawić, a w środku piękny rwący potok. Żeby tego było mało to nad głowami latające miksery i lodówki. Chłopak poszedł pierwszy i pomkną dalej, natomiast dziewczyna stanęła w miejscu sparaliżowana ze strachu. Sceny jak z filmów grozy, i to w miejscu gdzie raczej nie czas na strach, a tym bardziej postoje. Cel to jak najszybciej, uciekać dalej z linii ostrzału głazów. Po dłuższej chwili, kolega wkręcił śrubę lodową robiąc pkt. asekuracyjny, a raczej poprawiając tylko psychikę tej panie. Impreza zakończyła się sukcesem. Koleżanka przeprawiła się dalej dygocząc, ale cała. Jeszcze podło pytanie, czy ma nam zostawić śrubę, ale odpowiedz była szybka „Nie”!!!. Chyba go pogięło, że będę ją w tym miejscu wykręcał. No nic, przyszła kryska na Matyska teraz my. Po szybkiej naradzie jak zawsze kolega Damian pierwszy na testy. Początkowo mówił, że nie wpina się do poręczówki, bo to bez sensu, ja natomiast w 100% skorzystam z tej metalowej poręczówki. Dalszy przebieg sytuacji pokazał, że Damian również nie protestował i wpiął się karabinkiem w stalówkę. Powiedział potem, że dobrze zrobił, bo jak mówił bez asekuracji psychika w miejscu przekraczania kaskady była potrzebna. Ruszył on idę i ja. Jak Bolt pokonałem pierwsze 10 m patrząc w górę czy nie latają kamyczki i wpakowałem się w strumień, nic przyjemnego. Najpierw zejście w dół do kaskady a potem spory krok w przód, żeby się przedrzeć. Czekan wbiłem w dziurę w lodzi a ręką na chwyt w płynącej wodzie dalej, dalej, dalej, szybko do przodu uciekać z kuluaru. Przeżyliśmy!!! To była najpiękniejsza chwila grozy. Przybijamy do brzegu, po czym trzeba jeszcze tylko ostro dawać w górę.

Na początek kolejne stalowe poręczówki, do których aż miło było się wpinać, jeden zły krok i wiało grobem. Z czasem jednak człowiek przyzwyczaja się od sytuacji, a napięcie opada, ale pierwsze kroki są nie lada przygodą. W pierwszej części podejścia bez poręczówek musiał bym się zaopatrzyć w pampersa. Ciągnęliśmy się tak w górę robiąc, co jakiś czas przerwy na łyk wody, i przerwę na Snikersa. Po drodze spotykamy rodaków, opowiadających o ich próbach ataku na szczyt. Przekazują nam cenne wskazówki. Dostajemy nawet Diuramid (lek na jaskrę) powszechnie używany, jako lekarstwo, w stanach, gdy dosięga nas choroba wysokościowa.
Podobno pomaga, jednak nie próbowałem, bo miałem swój patent.

Po paru godzinach walki, zmęczeni, wchodzimy do innej krainy, przepięknej w widoki. Skały otula wieczny śnieg i lód. Kierujemy się granią prowadzącą do nowego schroniska Gouter. Widoki nie do opisania, można by nabawić się oczopląsu. Początkowo człowiek nie ogarnia wszystkich szczegółów, choć wiadomo, że wszystko chce zobaczyć. Udajemy się w stroną schroniska.
Wygląda jak konserwa. Całe w aluminium czy metalu, aż dziwne, że nie ściąga błyskawic z 100 km. Środek całkiem, całkiem. Oprócz nie miłych żabojadów, których offem mówiąc już nie lubię. Traktują polaków jak drugi gatunek. Powód jest prosty, nie zostawiamy im dużo kasy w schroniskach i nie korzystamy z oferowanych luksusów, tak jak inne narodowości. Chyba jasne jest to, że nie każdego na to stać. Tak czy owak sumienie nie pozwoliłoby mi waletować w każdym schronisku. Trzeba troszkę pocierpieć, poczuć ten ból, i smak przygody. Raczej staramy się omijać miejsca, w których jest drogo, powszechny przepych. Kij tam, mamy misję i jesteśmy, już naprawdę blisko od jej spełniania. W pierwszym pomieszczeniu schroniska istny sklep z sprzętem do wspinania. Czekany, raki, buty, liny aż strach zostawić własną, przecież to jedyna ciężko zarobiona, a są tu nasi. Heeeehhhe :P nie, nie, broń Boże, tak tylko żartuję. W środowisku wspinaczy nic nie ginie. Ludzie nawet sznurówkę by Ci zwrócili. Więc bez obaw zrzucamy graty do jednego z pojemników i idziemy obadać schronisko. Okazuję się, że jest zakaz biwaku, czyli znowu jesteśmy w czarnej dup….. Na przyszłość innym radzę na bieżąco czytać relację z wejść, bo sytuacja w górach zmienia się, co chwilę. Podsumowując: namiot na dole, łopaty żeby wykopać jamę brak, zostaje nocleg w schronisku oczywiście za darmoszkę gdzieś w kącie na glebie. Chciałoby się, po zapytaniu o nocleg od razu dostajemy kosza i info, że nie ma miejsc do spania, a bez rezerwacji to już w ogóle precz!!!. Tyle, że wcale nie chodzi o łóżko, a miejsce na glebie pomiędzy garami, butami itd. Niestety odpowiedź brzmi nie!, nie!, nie!. Dzięki …(pip)…. Pomyślałem, kombinujemy dalej. Podejście nr. dwa, i dyskusja po angielsku:, „Jeśli ktoś nie dotrze to możecie spać, ale będzie to kosztowało 70€” „Ile ???” Gościa pogięło całkowicie. Jednak miał nas w szachu, na dworze pogoda zwiastowała burze, śnieżycę całkowite załamanie pogody. Nastąpiło to jakieś 4 godz. po tym jak pomyślałem. Więc kimanie na grani w burze na tej wysokości to jak rzucanie kamieniem w ruj pszczół i drażnienie losu. Kiblujemy. Ciągle rozmyślając o naszych 70€: „Boże, co można by kupić za tą kasę???” W Polsce dwa tyg. w skałach, nowa linę??? Ostatecznie czekamy, aż szlachta francuska wyda wyrok i pozwoli nam wejść na salony. O powrocie w dół nie ma mowy, chyba, że Garda mnie stąd ściągnie. Czekając tak, po trzeciej godzinie, gdzie powoli, każdy miał już dosyć ich gościnności, a myślami był na ataku szczytowym, otrzymujemy zielone światło i dostajemy pozwolenia na spanie a raczej przeczekania jeszcze 4 godzin za 70€ do północy. Płacimy, (łeeeee) łzy same lecą, po czym udajemy się do naszej nory. O spaniu przynajmniej u mnie nie było mowy. Ciągle słuchałem naparzającej burzy i odgłosów piorunów na zewnątrz, a w środku pięknej operowej arii tenorów, którzy chrapią, tak, że niech ich cholera weźmie.

Relacja z wejścia dzień IV

Znowu ten budzik, choć szczerze mówiąc tym razem byłem szybszy od niego, co 30min. zerkałem na czas z niecierpliwością. Ta noc to lekki zawód. W ogóle nie zdążyłem wypocząć. Budzę się, co 15-20 min. z dziwnym uczuciem zaczerpnięcia powietrza. Ciekawa rzecz, ale nie wnikam, co było powodem. Być, może wysokość, i zbyt słaba aklimatyzacja, no cóż, teraz to juz nie ma znaczenia. Doczekuje się, wybija godzina 00:00. Zbieram się wyra po cichu budząc Damiana. Zawijam graty i czym prędzej w dół do szpejowni. I tu drugi raz moje zdziwienie, nikt nie ruszył dupska z wyra, byłem z Damianem jedynym, który szwendał się po schronisku. Po chwili usłyszałem znajomy głos. Ooo Polako, koledzy z Warszawy i Białegostoku, z którymi umówiliśmy się wczoraj na wspólne wyjście w górę. W Gouterze śniadanie wydają o godzinie, 01:00 dlatego nikt nie ruszał się z łóżka. Śniadanie to dwa kromale, kosteczka masła i dżemu + herbata albo kawa. Nic specjalnego a mocy po tym raczej nie będzie, nie ma, co czekać.

MONT BLANC 2013r

MONT BLANC 2013r

Rozpoczynamy akcję zbrojenia się do ataku. W ruch poszły plecaki, czekany, buty itd. Postanawiam zerknąć na pogodę i tu małe zdziwionko. Ciemno jak w d….. i dopadało ok. 10cm śniegu. Pięknie, ślady z wczorajszego dnia będą zatarte na Amen, a w mleku (mgła) drogę będzie ciężko odnaleźć, ale to potem. Kolejny etap to gotowanie wody na szybki miks Kaszka + wiadomo, co (Bllleee). Potem na herbatkę i czas zbierać się do wyjścia. Każda z ekip liczy, że ktoś ruszy pierwszy, utoruje drogę na szczyt. Niestety reszta narodowości dopiero konsumuje śniadanko. No to, nie zostało nam nic innego jak zaryzykować i próbować samemu. Ekipa z Warszawki była wczoraj na rekonesansie, znała drogę w pewnym stopniu. Zaufaliśmy im i podążamy za ich placami. Pogoda miodzio, prószy jeszcze śnieg a po wczorajszych anomaliach, widoczność na 5m, nic tylko atakować. Brniemy przez jakieś 30min. do przodu, krok za krokiem nie wiedząc, co czeka nas dalej, a raczej, jaki kawał drogi został na szczyt. W pewnym momencie stajemy wszyscy. Koniec dalej nikt nie zna drogi. O wycofie nie było mowy, bo śnieg przestał sypać. Za pleców ok. 15 mb dalej słyszę związanego ze mną liną Damiana, który mówi, że za nami jest przewodnik z klientami i zaoferował się przetrzeć drogę. Szczęście nam sprzyja puszczamy Francuzika przodem, a sami jak gąski po sznureczku ciśniemy za śladami pozostawionymi przez jego ekipę. Po pierwszej godzinie marszu, ciągle pod górę robi się coraz ciekawiej. Nogi i kolana powoli robiły się twarde. Oddech coraz silniejszy a raczej sapanie i walka o metry w górę. Po trzech godzinach docieramy do schronu Vallota. Miejsce na złapanie oddechu, zrobienia łyka herbaty, oraz uzupełniania dawki kalorii na dalszą drogę. Sam Vallot to schron w razie załamania pogody. Wygląda jak taka metalowa pucha, w której, jest istna stajnia Augiasza. Smród, brud i w ogóle, moja piwnica przy tym to raj. Zajadamy, pijemy a czas nieubłaganie ucieka. Po krótkiej wizycie w szalecie, na który trzeba było mieć patent.

Najpierw martwy ciąg Pudziana. Łap za deskę klozetową, bo była przymarznięta, a potem szpagat w powietrzu, aby uwolnić potrzeby. Niesamowite przeżycie na, 4 tys., ale jak mus to mus. Nic zbieramy się do kontynuacji tego, co zaczęliśmy trzy godziny temu i jak dobrze pójdzie to jeszcze trzy i będziemy na miejscu. Ruszamy, za nami hordy wygłodniałych zdobywców idą w górę. Po Vallocie rozpoczyna się bardzo strome podejście z paroma szczelinkami, więc powoli w odstępach poruszamy się w górę 10 kroków i pauza 10 oddech pauza. Nagle słyszę test: „ patrzcie tam w oddali gwiazdy” Dosłownie patrząc maksymalnie w górę widać światło, które się porusza, więc to jakaś dziwna gwiazda. Oby to była jednak gwiazda, bo odległość, jaka nas dzieliła, była astronomiczna. Masz ci los, tam het w górze to światło czołówki, pewnie przewodnika, który wyrwał do przodu bez Pitstopu w Vallocie. Chwilowe załamanie, głowa w dół nogi w górę i idziemy dalej, zaczyna świtać. Zapowiada się piękny poranek oby uwieńczony sukcesem. Wychodzimy na grań prowadzącą na szczyt, każdy już mega zmęczony, myśli tylko o szczycie, a tu za pagórkiem kolejny i jeszcze jeden i jeszcze wzniesienie, niekończąca się opowieść. Fuck…!!!! Daleko jeszcze?.

A tu stromizna.Po obu stronach ładne lufy w dół. Lekkie zachwianie równowagi,
mocniejszy powiew i droga w dół, poszłaby bez przeszkód tyle, że możliwości przeżycia bardzo małe. Dziwnym trafem czułem się mega dobrze, jak by siły wracały, morale też niczym sobie, dlatego ciągle do przodu na dzika. Damian mówił żebym zwolnił, ale były dwa powody, dla których tego nie zrobiłem. Pierwszy: jak stanę to mogę zapomnieć o szczycie, a po drugie moc była zemną, pomimo że dwa dni wcześniej walczyłem z chorobą wysokościową. Chwila pauzy, krótka rozmowa, że już blisko i dalej w górę. Po drodze na grani zaczął robić się korek a raczej zaczęło wiać grobem.

Przewodnicy ze swoimi klientami, którzy zdobyli szczyt schodząc trzęśli portkami, gdy trzeba było się minąć na grani, która miała ok. 30-40cm szerokości. Zgodnie z prawem poruszania się w Alpach osoba schodząc ma pierwszeństwo, natomiast podchodzący musi jej zejść z drogi. Robię dwa kroki za grań wbijam czekan, raki i czekam, aż szanowni klienci raczą ruszyć 4 litery.

Słyszałem wtedy coś fajnego od przewodnika w języku angielskim. Brzmiało to mniej więcej tak „Tak robi prawdziwy profesjonalista schodząc z grani, puszcza innych, bierzcie przykład ” Miłe to słowa, bo nikt inny nie schodził tylko, robił jakieś niebezpieczne tarło placami do siebie. Morale wzrosły, po całej akcji wyprzedzania, mijania, schodzenia ruszyłem z Damianem w górę.

Zastanawiam się jak to będzie jak dotrę na szczyt, co poczuje euforię, radość. W rzeczywistości wygląda to jak chwila szczęścia, że udało się to, co zakładałem całą drogę do Francji. Cieszę się, że jeszcze żyję a opatrzność nade mną czuwa. Wydaje mi się, że ze ten stan odpowiadało zmęczenie. Nie potrafiłem znaleźć w sobie radości, którą tak często miałem robiąc dziwne rzeczy, lub jakiegoś innego uczucia, euforii z tego sukcesu. Całe piękno i prawdziwe uczucia dotarły do mnie dopiero w domu, przeglądając zdjęcia.

Na szczycie Mont Blanc

Na szczycie Mont Blanc

Widoki były wypasione i na tym kropka. Kto chcę tego doświadczyć proponuję udać się na szczyt :D
Troszkę pocierpieć, poczuć ból a potem satysfakcję. Parę słit foci na koniec, szybki łyk wody, batonik do przegryzienia i hura w dół. Głowa zaczęła pękać z bólu, a organizm mówił żeby jak najszybciej zejść niżej.

Ewakuacja z góry była błyskawiczna, głowa też przestała boleć. W drodze w dół robiłem fotki, bo pod górę to czysta walka. Słoneczko było piękne, góra pozwoliła nam stanąć na jej szczycie. Jeśli chodzi o drogę w dół, ciągnęła się jak flaki z olejem. Baterie naszych organizmów na wyczerpaniu a tu trzeba dreptać w dół. Po czterech godzinach schodzenia jesteśmy ledwo żywi w Gouterze. Tam obowiązkowe piwko, krótka drzemka na drewnianych ławkach i chyba najbardziej niebezpieczna część zejścia w dół kuluaru Rolling Stones. Pogoda robiła się nie za ciekawa. Z domu docierały wiadomości, że wszystko się spierdzieli i trzeba uciekać jak najniżej. Pakujemy graty i Auwiedersechen, w dół.

Zejście

Po skałach czujnie jak saperzy, już bez asekuracji lotnej, każdy na swoją rękę. Z nami schodziła ekipa z Wrocławia. Po ok. 1,5-2 godzinach docieramy do trawersu wzdłuż źlebu.

Każdy trzęsie porani, bo z góry leci wszystko i to w bardzo małych odstępach czasu. Dlatego zaleca się przeprawę z rana, gdy słońce nie otula kuluary i rozmraża kamieni. Niestety nie mieliśmy wyjścia. Znaleźliśmy się tu o niebezpiecznej porze do przekraczania tego źlebu. Było już widać nasz zielony namiot. Pierwszy rusza kolega z Wrocka, gdy jest w połowie, nasze oczy widzą turlający się blat stołu z góry, przelatuje obok. „Blisko bardzo!, blisko uff” Spotkanie z takim przedmiotem i pędem, z jakim leci skończyłoby się przecięciem na pół. Być już tak blisko i zginąć to kiepski pomysł. Kiedy przyszła kolej na mnie do przetrawersowania to nawet nie
oglądałem się w górę, poszedłem sprintem. Raz, dwa do wodospadu, a tu z potoku zrobiła się rzeka. Nie było możliwości przejść sucho, trzeba było zrobić trzy kroki w wodzie, która leciała z góry. Nie zastanawiałem się tylko do wody i dalej jak najszybciej spod ostrzału. Potem Damian śmiga i już jesteśmy najszczęśliwsze ludziska dzisiejszego dnia, bo w końcu żyjemy.

Jeszcze ok. 20 mim i będzie nas gości nasz namiot. Pierwsze, co to graty do środka i szamanko. A potem Piwko w Tetrusie. Tego dnia w namiocie mamy gościa z Białegostoku, który, został z nami, bo jego partner maił wahania, co do schodzenia z góry. I tak nasz nowy kolega Jarek stał się nowym kompanem, a jak się później okazuje moim nowym partnerem na wyprawę w 2014r na Kazbek. Tak przeleciał ten piękny dzień, w którym plan był wykonany w 100%. Nazajutrz pobudka pakowanie namiotu i żegnamy się z krainą lodowca schodzimy w dółłłłł. Droga zajmuje nam cały dzień.

Do Base Camp-u docieramy pod wieczór. Ale zdążyliśmy zakupić 5l wina, bagietki i zasiąść z innymi polakami, którzy byli na Campie. Rozmowy trwały do wieczora. Przysłuchiwałem się opowieścią innych ludzi spędzających dużo czasu w Alpach. Stwierdzam, że z powodzeniem mogłoby powstać parę pięknych opowiadań, o takich wyprawach, których było nam dane wysłuchać. Szczęśliwych zdobyczach szczytowych, jak i o śmierci bliskich osób, którzy zginęli w górach robiąc to, co kochali najbardziej.

Powrót do domu

Ciężko było się rozstać z takim kawałkiem przygody, ale każdy koniec jest początkiem czegoś nowego. Przed odjazdem postanawiamy wstąpić jeszcze na wspinaczkowy ogródek Francuzów. Pozostaje tylko żałować, że nie mieszkam w takim miejscu jak Chamonix. Jest to rejon, w którym człowiek czuje się wolny. Ogromne przestrzenie, miejsca gdzie naprawdę można się całkowicie wyłączyć i poświęcić temu, co kochamy.

Widok na to miejsce długo pozostanie w mojej pamięci. Ludzie odpoczywają wspinają się, piknikują, w prawie centrum miasta. Skały, góry i przyroda jest z nimi jak jedno ciało.

Po wspinaniu udajemy się jeszcze na krótką chwilkę do Chamonix, grzechem było by tego nie zobaczyć. Osobiście mam pewien cel, chcę odwiedzić kościół. Chcę choć na chwilę pobyć w miejscu, gdzie tworzyła się historia. Po wszystkim kierujemy się w stronę Frankenjury żegnając Francję, do zobaczenia kiedyś.

Podziękowania
W tym rozdziale pragnę złożyć hołd, tym wszystkim, który mają marzenia. Każdy z nas podąża za czymś, co kocha. Każdy ma swoją małą chwilę chwały. Nasze krótkie i ulotne życie powinno przyczynić się do robienia rzeczy, które dają mam poczucie wolności i spełnienia. Wyjdźcie więc z waszych bezpiecznych domów, mieszkań i spełniajcie marzenia póki nie jest za późno.

Dziękuję również Damianowi, że zgodził się na ten wyjazd. Ta Wyprawa była dal mnie początkiem czegoś nowego i umocniła mnie tylko w wierze, że warto przekraczać granice swoich możliwości. Dziękuję tym wszystkim, którzy siedzieli w domu jak na szpilkach, oczekując na powrót w jednym kawałku. Dziękuję ekipą i ludziom, których poznałem w trakcie tej wyprawy, to również otworzyło nowe horyzonty na następne wyprawy. Podziękowania należą się również sponsorom firmą: Filplast & Selve, za zaufanie i wspieranie tego projektu. Dziękuje Adamowi i Oli za wsparcie sprzętowe.
Chyba to wszystko, aaaa jeszcze jedno. Dziękuję losowi za to, że zesłał mnie w to miejsce, i dał możliwość wystawienia próbie samego siebie.

Fot. Pomnik pierwszych zdobywców MB

Fot. Pomnik pierwszych zdobywców MB

Przydatne informacje (adresy,wykresy)

Camping Les Houches 990m n.p.m (u babci)

adres:136 Route du Nant Jorland, Les Trabets, 74310 Les Houches

Biuro informacji turystycznej w Les Houches 991m n.p.m

aders: 51 Place de la Mairie, 74310 Les Houches

La Chalette 1801m.n.p.m stacja kolejki TMB

adres: dojazd kolejką TMB, lub pieszo przez las, szlakiem z campingu Les Houches

Stacja kolejki zębatej Bellevue w Les Houches

adres: 88 Place de la Fruitiere, 47310 Les Houches

Górna stacja kolejki TMB 2362m. n.p.m (całkowity zakaz biwaku)

adres: dojazd kolejką, lub z buta wzdłuż torów.

Barak Forestiere 2768m n.p.m (możliwy nocleg za freeee)

adres: pomiędzy ostatnim pkt. stacji kolejki TMB a schroniskiem Tete Rousse Schronisko Tete Rousse 3167m. n.p.m (możliwy biwak w namiocie za freee) adres: 1,5 h drogi od baraku Foriestere
Schronisko Gouter 3835m. n.p.m (nowe)

adres: widoczne z Tete Rousse, kierunek granią przez źleb Rolling Stones Schron Vallot 4362m n.p.m (biwak możliwy tylko w razie zagrożenia życia) adres: przy dobrej pogodzie widoczny z grani za schroniskiem Gouter

Słowo do przyszłych zdobywców

„Napierajcie samo nie przyjdzie!!!”

Dzięki za uwagę, do zobaczenia na górskich szlakach.

Kamil Szyndler
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
fanpage facebook: 4summit.pl

1 Cytat zaczerpnięty ze strony http://drytooling.com.pl w zakładce Cytaty o górach, alpinistyczne, wspinaczkowe