Matterhorn stanowi inspirację nie tylko dla alpinistów z całego świata, ale także fotografów, pisarzy, malarzy. Determinuje do aktywności i działania zarówno fizyków i geologów jak również przyrodników. Choć dla większości na zawsze pozostanie wyłącznie niespełnionym marzeniem to jednak, co roku szczyt ten pozwala się zdobyć wybranej grupie zapaleńców.

Skalno-lodowa piramida mierząca 4478 mnpm pozycjonuje się dopiero na dziesiątym miejscu pod względem najwyższych alpejskich wierzchołków i na szóstym miejscu w topograficznym wyeksponowaniu. Znajduje się jednak w grupie szczytów najbardziej znaczących dla światowej wspinaczki a jego sylwetka stała się symbolem gór ogółem. Wyznaczone drogi na sam szczyt nie posiadają turystycznego charakteru i najprostsze alternatywy w skali wspinaczkowej zostały uznane za trudne a miejscami bardzo trudne (III, IV). Dlatego też Matterhorn stał się jednym z ostatnich alpejskich szczytów, jaki udało się zdobyć. Liczne próby wejścia na szczyt i niepowodzenia z tym związane stanowią bogatą historię. Fakt ten potwierdza przykościelny cmentarz w Zermatt, gdzie spoczywają wyłącznie ofiary nieudanych wypraw na tę jedyną w swoim rodzaju górę. Część bohaterów historii Matterhornu spoczywa także na sąsiednim cmentarzu a o szczegółach pierwszych wypraw można dowiedzieć się w poświęconym tym próbom muzeum. Podczas jednej z ekspedycji wspinacz Hawkins po nieudanym dotarciu na wierzchołek wydał wręcz wymowną opinię: "Czy możliwy do zdobycia, czy też nie, Matterhorn jest zupełnie innym problemem niż Mont Blanc czy też Monte Rosa, lub którykolwiek z tysiąca innych szczytów, które natura łaskawie postawiła przed człowiekiem. Matterhorn jest ze wszystkich swych stron, dzięki stromiźnie, prawie zupełnie ogołocony ze śniegu, a szczyt ten owiewa nimb niedostępności". Owa niedostępność w lipcu 1865 roku została pokonana, gdy zespół kierowany przez Edwarda Whympera stanął na szczycie. Niestety sukces ten pochłonął życie czterech osób, które spadły podczas schodzenia. Dramaturgia góry nie odstrasza alpinistów a wręcz potęguje marzenia o jej zdobyciu i choć próby podejmują wyłącznie wprawieni i doświadczeni górale to jednak dotychczasowo śmierć poniosło blisko sześciuset ludzi. Na tę przykrą statystykę nakładają się czynniki świadczące o tym, iż to ostatecznie sam Matterhorn podejmuje ostateczną decyzję o zdobyciu siebie.

2908matt 1
fot. Droga granią na Matterhornie

Bywały także sytuacje, gdy wpływowe osoby usiłowały zakazać wejścia na ,,Skalną Piramidę” a królowa Wiktoria Hanowerska z powodu złej sławy owianej wokół Matterhornu propagowała całkowity zakaz uprawiania alpinizmu. Żadne siły nie stały się przyczyną by ostatecznie ludzie zniechęcili się do podejmowania prób zdobycia tak wyjątkowego szczytu. Istnieją wręcz przykłady spektakularnych wyczynów, jakich dokonują alpiniści na graniach i ścianach Matterhornu. Jednym z nich jest osiągnięcie Wiedeńczyka Fritza Herrmanna, który bez raków i liny wspiął się 1400 metrową ścianą w 1929 roku. Podobnych osiągnięć kroniki odnotowują znacznie więcej i za każdym razem budzą tyle emocji, co i kontrowersji. Głównymi przyczynami utrudnień związanych ze zdobyciem samego wierzchołka stanowią ekspozycja, na którą składa się otchłań i wolna przestrzeń wokół ścian i grani. Licznie spadające kamienie, zmienność pogody z gwałtownymi burzami a także wielokrotnie źle dobrane warianty trasy powodujące zagubienia i odpadnięcia. Sporym utrudnieniem jest także kilkunastogodzinna koncentracja połączona z nieustannym wysiłkiem fizycznym podczas ataku szczytowego. Ponad kilometrowa wybitność oraz luźno usytuowane kamienie wymagają od wspinacza ciągłej rozwagi i bardzo dobrej kondycji fizycznej. Częstym powodem wypadków jest ograniczony zasób owych wartości przewidywanych wyłącznie na zdobycie szczytu. Zejście zaś stanowi dużo większe problemy i jest główną przyczyną niepowodzeń. Aby uniknąć problemów aklimatyzacyjnych przed próbą zdobycia Matterhornu należy wejść na inny czterotysięcznik zlokalizowany w pobliżu regionu Monte Rosa. Alternatyw jest wiele, dlatego wyboru należy dokonać adekwatnie do wyrażanych preferencji. Nasz trzyosobowy zespół w składzie Stanisław i Tomasz Rapczuk oraz Tomasz Szwedo, jako szczyt aklimatyzacyjny wybrał Dom de Mischabel o wysokości 4545 mnpm, który jest najwyższym szczytem Szwajcarii położonym w całości na jej terytorium i drugim najwyższym szczytem po Duforspitze dzielonym z Włochami. W całych Alpach pozycjonuje się na trzecim miejscu pod względem wysokości. Wartości te sprawiły, że naszym celem stał się właśnie Dom de Mischabel.

Wyjazd z Polski rozpoczęliśmy późnym piątkowym popołudniem w ostatnim dniu lipca ,,koronawirusowego roku”. Kierując się nieustannie w stronę Szwajcarii przemierzaliśmy niemieckie autostrady, tak by docelowo wjechać do Berna od północy. Taka konfiguracja sprawia, że unikamy konieczności zakupu czeskiej i austriackiej winiety oraz nie korzystamy z kosztownego transportu kolejowego. Wjazd auta na wagon to bez wątpienia strata czasowa i finansowa, której można uniknąć wjeżdżając do Szwajcarii od północy. Miejscem wypadowym na Dom jest wieś Randa. Docieramy do niej popołudniu i kierujemy się autem na parking przy campingu usytuowanym na końcu miejscowości. Za każdą dobę pozostawienia samochodu płaci się pięć fraków. Nikt nie wystawia rachunku, nikt też nie ściga za składkę. Przy restauracji ustawione są jedynie ceramiczne skarbonki, gdzie licząc na uczciwość turystów właściciel ściąga w ten sposób należność. Niespełna sto metrów dalej przy lesie znajduje się darmowy parking z zakazem biwakowania. Wiele osób mimo wszystko sypia tam w samochodach. Obok znajduje się także toaleta i ,,bieżąca” woda w specjalnie skonstruowanym źródełku. My pozostawiając samochód na campingu dokonujemy przepakowania i ruszamy w trasę. Naszym dzisiejszym celem jest rozbić obozowisko ponad schroniskiem Domhütte. Aby wejść na szlak należy przemierzyć całą wieś, której ostatni fragment unosi się ku górze. Mijając tradycyjną szwajcarską zabudowę pniemy się w kierunku najdłuższego, wiszącego mostu na świecie. Wąska ścieżka o zygzakowatym zarysie jest uczęszczana przez wielu turystów, których przyciąga nietuzinkowa atrakcja. Most posiada 494 metry i wisi nad kuluarem, gdzie wysokość sięga nawet ośmiuset metrów. Wejście na niego w przeciwieństwie do nieco krótszego w Austrii jest darmowe. Ciężkie plecaki i żar z nieba dają się we znaki. Tomek nieprzerwanie targa także linę. Cała nasza trójka oblana jest potem. Zatrzymujemy się, co pewien czas, by zrzucić na moment wyjątkowo ciążki bagaż. Wysokość nabieramy w powolnym tempie mijając, co pewien czas turystów schodzących z wiszącego mostu. Las, którym idziemy charakteryzuje się modrzewiami pełnymi porostów. Czym wyżej tym roślinność jest rzadsza a za plecami gromadzą się burzowe chmury. Jest bardzo duszno. Gdy dochodzimy do mostu zaczyna kropić deszcz. My nie wchodzimy na żelazną konstrukcję, ale idziemy dalej. Kropi coraz bardziej, dlatego decydujemy się odbić do schroniska Europahütte Randa znajdującego się piętnaście minut od głównej trasy. Jak się okazało pomysł ten był trafny, gdyż chwilę po dotarciu do budynku rozpętała się ulewa. My schroniliśmy się przy fundamentach pod drewnianą podłogą i czekamy na poprawę sytuacji. Biwak w tym miejscu jest zabroniony, o czym informują rozmieszczone znaki. Czas na przeczekanie pozostawia duże obawy, co do dalszej wędrówki. Przez godzinę pada bez przerwy. Temperatura spada a wraz z nią opady stają się mniej intensywne. Z powodu zachmurzenia zrobiło się ponuro. Po dłuższym koczowaniu postanawiamy ruszać dalej. Czas mamy mocno ograniczony, więc wracamy na główny szlak i pniemy się ku górze. Co pewien czas napotykamy świstaki i kozice. Teren staje się zupełnie ogołocony z drzew i dochodząc pod grań stykamy się wyłącznie ze skałą. Rozpoczynamy wspinaczkę na grań. Szlak jest wyraźny i bardzo dobrze uzbrojony w poręczówki, drabinki i kotwy. Z ciężkimi plecakami oraz drobnymi opadami deszczu podejście jest jednak uciążliwe. Nie używamy uprzęży i lonż. W połowie tego odcinka trasy po skałach przepływa strumień wody, którą napełniamy do butelek. Nieustannie obserwujemy niebo. Uzbrojony w żelastwo szlak nie pociesza. Brak przespanej nocy również daje się we znaki. Po godzinie dwudziestej pierwszej docieramy jednak do schroniska, gdzie wita nas znak z zakazem biwakowania. Gospodarz schroniska dokonujący porządków przed budynkiem oznajmia, że namiot rozbić można dopiero wyżej. Sugeruje jednocześnie czterdzieści minut podejścia. Robi się zmrok. Wyczerpani kroczymy w kierunku moreny bocznej lodowca. Deszcz zaczyna coraz mocniej padać a placów pod rozbicie namiotu brakuje. Z wcześniej przeczytanych relacji wynikało, że na przygotowanych przez poprzednie ekipy platformach można spokojnie się rozbić. Na miejscu okazuje się jednak, że owych miejsc zwyczajnie brak. Zastany stan może być konsekwencją świeżo przysypanego głazami zbocza. Jesteśmy dosyć ponad 3200 mnpm i bezskuteczność poszukiwań oraz nasilające się opady sprawiają, że organizujemy sobie obóz tuż przy olbrzymim kamieniu. Jesteśmy wycieńczeni, dlatego szybko zasypiamy, bez perspektywy ataku szczytowego tej nocy.

Poranek wita nas znakomitą pogodą. Widok na sąsiednie czterotysięczniki z Matterhornem w tle robi na nas wrażenie. Dzień poświęcamy na trenowanie splotów, zjazdy i aklimatyzację. W ramach rekonesansu podchodzimy do wysokości 3400 mnpm. Późnym popołudniem pojawia się burza, która okazuje się być wstępem do ponad czterdziestogodzinnej ulewy zakończonej opadami śniegu. W ciasnym namiocie spędzamy we trzech długie godziny. Brak możliwości wynurzenia się dla potrzeb fizjologicznych, umycia zębów lub ugotowania wody nie wpływają pozytywnie na wypoczynek. Do tego pod karimatą wyczuwalne stają się wszystkie kamienie, które nie zostały odpowiednio przygotowane podczas rozbijania namiotu. Nasza pozycja spania jest pochyła z powodu rozbitego namiotu na nierównym terenie. Po kilkunastu godzinach okazuje się także, iż nasz namiot stoi na dwóch ciekach wodnych. Staramy się przetrwać niekończące oczekiwanie. Po czterdziestu jeden godzinach grad ze śniegiem ustają. Wynurzamy się wobec tego z namiotu i w pierwszej kolejności odkopujemy przemoknięte schronienie. Przekierowujemy cieki wodne wkoło namiotu i przystępujemy do gotowania. Jest zimno a woda w butelkach zamarzła. Wokoło nas jest natomiast wiele cieków, gdzie pod skorupą cienkiego lodu bez problemu zaczerpujemy zapasy wody. Jest wtorek tak, więc zmarnowany czas budzi niepokój w kwestii zdobycia obu szczytów. Prognoza pogody jest obiecująca, jednak mamy świadomość, iż intensywność opadów, jaka miała miejsce spowodowała nieprzetartą trasę oraz ryzyko niezwiązanego śniegu na obu lodowcach i w kopule Domu. Postanawiamy jednak nadchodzącej nocy przeprowadzić atak szczytowy. Przed noclegiem kompletujemy sprzęt. Okazuje się, że moje stuptuty zostały w Polsce. Budziki nastawiamy na pierwszą godzinę. Tradycyjnie przed atakiem nie jestem w stanie zasnąć. Noc jest spokojna i gwieździsta. Kiedy przychodzi pora na wyjście z namiotu nasłuchujemy, czy w oddali słychać osoby startujące ze schroniska. Nic nie wskazuje, by jakaś ekipa zdecydowała się na atak tej nocy. Perspektywa wyruszenia, jako pierwszy z zespołów nie podoba mi się. Mam świadomość, że opady były tak intensywne, że śladu trasy z pewnością nie będzie. Droga przez lodowce i przełącz określana jest w skali alpejskiej, jako PD, co oznacza, że jest drogą wspinaczkową i przekracza poza możliwości turystów, nawet zaawansowanych. Dopiero przed trzecią godziną pojawia się pierwszy zespół, dlatego błyskawicznie ogarniamy wrzątek, śniadanie i ruszamy o godzinie 3:30 w drogę. Lewą stroną moreny lodowca docieramy do przewyższenia, gdzie docieramy po czterdziestu minutach. Ubieramy uprzęże i wiążemy się liną. Następnie wchodzimy na lodowiec, który jest dobrze zmrożony. Pomimo wcześniejszych opadów mijamy sporą ilość odkrytych szczelin. Zza okalających nas szczytów przebija się pomarańczowe światło zbliżającego się wschodu słońca. Ośnieżony Matterhorn widziany w oddali otoczony zostaje niezwykła grą kolorów nieba. Dla takiego widoku warto przemierzyć tak odległy dystans. Podchodzimy do ściany prowadzącej ku Przełęczy Festinjoch. Skała zmrożona lodem jest miejscem, gdzie poprzedzający nas zespół blokuje sprawne podejście. Oczekiwanie sprawia, że zaczynają drętwieć od mrozu dłonie i stopy. Jesteśmy związani na lotnej asekuracji jednak w aucie pozostawiliśmy nasze kaski, dlatego też czekamy, aż ekipa przed nami przemierzy ten odcinek i zrobi się bezpieczniej. Na szczęście żaden rozpędzony kamień nie zagroził naszemu bezpieczeństwu. Kiedy docieramy na wysokość 3720 metrów i zdobywamy przełęcz, rozpościera się przed nami widok na znacznie potężniejszy lodowiec. Nie robiąc odpoczynku, schodzimy na ,,śnieżną pustynię” i przemierzamy ją początkowo z dala od wiszących seraków, których wielkości są imponujące. Jest mroźno i z tej strony grani napotykamy wiatr, którego prognozowana prędkość miała wynieść 40km/h. Pozostawiane ślady przez poprzedników, znikają błyskawicznie z powodu nanoszonego śniegu. Przebijamy się przez gęsty śnieg w żółwim tempie. Dwie ekipy, które ostatecznie wyprzedzamy postanawiają odpuścić i wycofują się. My torujemy drogę na szczyt. Czas, w jakim przemierzamy lodowiec nie jest imponujący. Robi się zupełnie widno. Momentami mamy do czynienia wręcz z zamiecią śnieżną, co jasno sugeruje nam poprawę pogody na kolejne dni. Przewiane chmury robią miejsce słońcu, które w mroźnym klimacie jest zbawienne. Wiatr wieje jednak z taka siłą, że co pewien czas zatrzymujemy się by zlokalizować właściwy kierunek podejścia. Nieprzetarta trasa sprawia, że trafiamy na potężną lodową pokrywę. Niepokój z tym związany nadaje naszej wspinaczce szybszego tempa. Nachylenie jest spore. Lodowa powierzchnia, na której stoimy pod spodem ma pustkę. Dlatego chwila nieuwagi mogłaby spowodować oberwanie większej powierzchni. Szybko docieramy do bezpieczniejszej przestrzeni i tam już grań na szczyt zarysowuje się dość wyraźnie. Idziemy prosto do celu. Na końcowym fragmencie podejścia z lewej strony kroczymy przy sporej wielkości nawisach. Chwilę przed godziną jedenastą stajemy razem na szczycie. Ostatni fragment to krótki odcinek ośnieżonej grani. Widoki są imponujące. Przejrzystość powietrza robi wrażenie. Wykonujemy kilka pamiątkowych zdjęć przy krzyżu oraz z sąsiednimi czterotysięcznikami.

2908matt 2
fot. Grań przed szczytem Dom

Z powodu wiatru szybko kierujemy się jednak ku zejściu. Niebo jest granatowe a słońce operuje w całej swojej okazałości. Schodząc po zboczu nie dostrzegamy żadnych wcześniejszych śladów. Idziemy, więc z wyczuciem na lotnej asekuracji. Im bliżej płaszczyzny, tym pozostawione wcześniej ślady pojawiają się coraz częściej. Z czasem jesteśmy na terenie bez większych ekspozycji. Wiatr milknie. Słońce staje się palące a liczne szczeliny bardziej widoczne. Droga robi się nurząca. Dochodzimy mimo wszystko do przełęczy, gdzie spotykamy grupę Polaków. Niestety o tej porze dnia zejście z przełączy jest kruche. Czekamy wiec na zjazd ostatniej osoby i zakładamy stanowiska zjazdowe. Trzykrotnie rzucamy linę i jesteśmy na dole. Spinamy się ponownie i na lotnej asekuracji przemierzamy następny lodowiec. Cały czas kroczymy w dół. Kiedy schodzimy ze śnieżnego terenu moreny, docieramy do namiotu. Robimy dwugodzinny odpoczynek. W tym czasie suszymy sprzęt, jemy liofilizjaty i korzystamy z kąpieli. Woda z lodowca napierająca na skały, wytworzyła ciśnienie, dzięki któremu powstał półtora metrowy wodospad, gdzie każdy po kolei z nas bierze prysznic. Krystaliczna i lodowata woda jest ukojeniem po ciężkim wysiłku. Do tego sceneria ośnieżonych szczytów w pełnym słońcu sprawia, że miejsce, które wytworzyła sama natura jest jedynym w swoim rodzaju. Z czasem zwijamy obozowisko i udajemy się w dalszą wędrówkę. Zatrzymujemy się jeszcze na moment w schronisku, gdzie wieńczymy sukces zimnym kuflem piwa z widokiem na Matterhorn. Następnie grań w stylu via ferrata pokonujemy w dość szybkim tempie. Dochodzimy do wiszącego mostu, który tym razem zamierzamy przejść na drugą stronę. Pół kilometra wiszącego mostu robi na nas wrażenie. Kiedy docieramy na drugą stronę jest już szarówka. Leśnymi ścieżkami staramy się odnaleźć właściwą drogę do naszego parkingu. Fragment ten każdego z nas z czasem zaczyna bulwersować. ,,Niekończąca się opowieść” jest długa a z wysokości prawie nie schodzi. Każdy z nas ma serdecznie dosyć wędrówki, która trwa od trzeciej rano. W głowach mamy jednak perspektywę ograniczonego czasu, który wymusza na nas jutrzejszy atak na Matterhorn. Po jednym problemie nawigacyjnym docieramy po dwudziestej drugiej godzinie do parkingu. Wycieńczeni zabieramy się do szybkiej kolacji. Otwieramy piwo, którego z powodu zmęczenia nie jesteśmy w stanie dopić. Kładziemy się do auta spać.

Rano opuszczamy camping i podjeżdżamy na pobliski parking. Tam dokonujemy porannej toalety. Konsumujemy zapasy żywności i przygotowujemy się do wyprawy na Matterhorn. Kiedy jesteśmy gotowi przemieszczamy się samochodem do pobliskiej miejscowości Täsch, skąd do Zermatt nie ma już możliwości przedostania się własnym transportem. Zostawiamy wobec tego nasz pojazd na dużym parkingu przypominającym typowo lotniskowy plac (20 CHF/doba). Stamtąd busem wliczonym w cenę jedziemy na dworzec stacji kolejowej. Kupujemy bilety do Zermatt w obie strony (16,40 CHF/os.) i ruszamy kolejką zębatą w kierunku naszego celu. Przed wjazdem do miasteczka przejeżdżamy pod sporej wielkości lotniskiem dla helikopterów. Wysiadamy na dworcu i przemierzamy pełne tłumów miasteczko. Cały czas kroczymy główną aleją w stronę szczytu. Dochodząc do pętli dla meleksów w stacji kolejki gondolowej, kupujemy bilety w obie strony do Schwarzsee (CHF 57/os.). W wagonikach podobnie jak na dworcach i pociągu, obowiązuje nakaz noszenia maseczek. Po zdobytym w dniu wczorajszym szczycie, bez obaw o brak aklimatyzacji, wjeżdżamy do góry, zyskując w ten sposób czas, który wykorzystujemy na nietuzinkowo zlokalizowanych ławeczkach. Widoki są imponujące a bliskość Matterhornu robi ogromne wrażenie. Pionowość grani, potęga skał i przede wszystkim wysokość, dają do myślenia. Pojawiają się także przebłyski zwątpienia i adrenalina. Z każdą chwilą turystów jest coraz mniej aż w którymś momencie pozostajemy nad górną stacją kolejki zupełnie sami. Idziemy powolnym tempem w kierunku schroniska Hörnlihütte. Na otwartej przestrzeni wypatrujemy miejsca na przekoczowanie wieczoru. Dochodzimy do pierwszej kładki z wysoko zamieszczoną tablicą informującą o zakazie biwakowania. Cofamy się, więc pod ścianę przy rumowisku na wysokości 2800mnpm. Wypatrujemy wypłaszczenie otoczone ułożonymi kamieniami i czekamy przy nim na zmierzch. Od niedawna biwak na obszarze całego powiatu jest nielegalny a mandaty za nocleg poza schroniskiem potrafią wynieść trzydzieści tysięcy polskich złotych. W ciszy, więc po pewnym czasie wchodzimy do śpiworów i staramy się zasnąć pod gołym niebem. Tato z Tomkiem szybko zapadają w sen. Ja niestety tradycyjnie przed atakiem szczytowym nie jestem w stanie zmrużyć oczu. Obserwuję licznie spadające gwiazdy, przelatujące sztuczne satelity i lśniący od księżyca lodowiec Monte Rosa. Nad naszymi głowami wisi oberwany głaz, który także absorbuje nieustannie moja uwagę. O godzinie pierwszej w nocy wstajemy i ruszamy w dalszą drogę. Przechodzimy przełęczą na prawą stronę wzgórz i kroczymy wyraźnie wydeptaną ścieżką do góry. Niektóre fragmenty są zabezpieczone w poręczówki i stalowe schody służące do zwiększenia komfortu przemieszczania się. Po półtorej godzinie docieramy do schroniska. Wszędzie panuje ciemność. Nikt się nie porusza. My szukamy możliwości uzupełnienia wody do butelek. Chwytamy, więc za klamkę budynku, który ku naszemu zdziwieniu okazuje się być otwarty. W łazience, nalewamy wodę, która z etykiet rozmieszczonych w pomieszczeniu wynika, iż nie nadaje się do spożycia. Pochodzi ona, bowiem z pobliskiego lodowca. Niestety żadnej innej alternatywy nie posiadamy i nikt o tej godzinie wody nam nie sprzeda.

Z powodu COVID-19 i ponoszonych z tego tytułu strat, najtańszy nocleg w schronisku to wydatek w wysokości 125 CHF. Cena licencjonowanego przewodnika wynosi od 1000 do 1500 CHF na osobę. Generuje to potężny wydatek a mimo to zdecydowana większość osób zdobywających Matterhorn decyduje się na takie właśnie wejście. My zdani jednak na własne umiejętności, uzbrajamy się w sprzęt i ruszamy dalej. Za schroniskiem rozpoczyna się wspinaczka i nieustanne poszukiwanie właściwej trasy. Trawersujemy pierwsze dwa wzniesienia grani z lewej strony. Bardzo szybko błądzimy i wielokrotnie zmuszeni jesteśmy do wycofania się. Powodem są kopczyki kamieni, które rzekomo mają służyć odnalezieniu właściwej drogi. Prawdą jest jednak fakt, że owe stożki kamieni na pierwszym fragmencie trasy celowo prowadzą do miejsc bez alternatywy dalszej wspinaczki. Działanie takie ma na celu wyeliminowanie niekomercyjnych alpinistów i skłaniania ich do skorzystania z usług przewodników. Na tym szczycie biznes stawiany jest ponad zdrowy rozsądek. Innym powodem jest to, że na szczyt pierwsi wchodzą klienci z przewodnikami. Z tej przyczyny ze schroniska osoby bez profesjonalnego asystenta są przytrzymywani o trzydzieści minut dłużej. My nie poddajemy się jednak i usilnie staramy się dobierać odpowiednie podejścia. Czasu jednak tracimy bardzo wiele. Wciąż jest ciemno a przed nami na grani nie dostrzegamy żadnych świateł czołówek. Widać jedynie migającą jasność w schronie Solvay Hut na czterech tysiącach metrów. Skała jest krucha. Staramy się ostrożnie stawiać nogi i chwytać kamienie. Idziemy bez lotnej asekuracji. Tuż przed schronem na czterech tysiącach doganiają nas komercyjni turyści. Nikt z nich nie wita się z nami. Nikt też poza jednym zespołem nie zagaduje. Napierają do góry, uwiązani przez przewodników, na krótkiej i sztywnej od wciągania linie. Każdy z klientów jest zdyszany i bez świadomości otaczającego go krajobrazu. Słońce dopiero się przebija, tworząc grę kolorów. Żaden ze wspinaczy nie stara się rozejrzeć wkoło siebie a jedynie z uwagą wpatruje się w skałę pod dłońmi i nogami. Wszyscy kroczą dwójkami w zwartym korowodzie, nie odstępując od siebie. Dopiero daleko za nimi dostrzec można, nieco niżej indywidualnych wspinaczy poruszających się w znacznie większym spokoju. Przepuszczamy ,,komercyjnych” i robimy krótki odpoczynek przy schronie. Aby jednak dotrzeć do drewnianej budki należy rozłożonymi poręczówkami przejść dość trudny fragment, którego odcinek rozwieszony został pod skalnym sufitem. Jest to dla nas zaskoczenie, gdyż w żadnej relacji i dostępnych filmach wzmianki na ten temat nie znaleźliśmy. Oszczędnie spożywamy wodę, gdyż na trasie nie ma żadnej możliwości zaczerpnięcia jej do butelek. Wiążemy się liną i wchodzimy na skałę za schron. W przygotowanych punktach wpinamy ekspresy i pokonujemy coraz trudniejszy teren. Skupienie i koncentracja odgrywają na ostatnich pięciuset metrach podejścia kluczową rolę. Zdarza się, że co pewien czas przez ekipy nad nami, strącane zostają luźne kamienie. Niektóre z nich słyszymy jak odbijają się od skał i mamy moment na przygotowanie się. Inne przelatujące zaskakują tylko świstem. Czasami ktoś zdąży krzyknąć, że leci zagrożenie. Perspektywa oberwania kruszywem wielkości cegły, rozpędzonej i nieprzewidywalnej, podnosi adrenalinę. Oberwanie czymś podobnym mogłoby się wiązać z utratą przytomności i oderwaniem od ściany. W miarę posiadanych możliwości wpinamy się w dostępne stanowiska. Z czasem asekuracja lotna staje się niemożliwa z uwagi na zator, przy neuralgicznych zjazdach i jedynych możliwych miejscach do podciągnięcia się na rzuconych linach. Konieczność przepuszczania zjeżdżających w dół powoduje, że marzniemy i na pewien czas rozłączamy się.

2908matt
fot. 100 metrowa grań na szczycie Matterhorn

Pogoda dopisuje, choć wiatr chwilami przeszkadza w utrzymaniu równowagi. Po kilku całkowicie pionowych i wysokich na kilkadziesiąt metrów wejściach, docieramy do lodowo-śnieżnej kopuły. Nachylenie lodowej ściany w kierunku progu robi wrażenie. Średnio, co trzydzieści metrów dostępne są punkty do wpięcia. Największą rolę na tym etapie podejścia odgrywa oczywiście czekan, bez którego wspinaczka byłaby szaleństwem. Wiatr silnie wieje z tej strony zbocza, dlatego pomimo rozłączenie się naszego zespołu, powoli staram się podchodzić wyżej. O godzinie 10:40 stajemy z Tomkiem na szczycie. Po dwudziestu minutach dociera tato, który utknął przy skalnym progu z powodu niedostępności liny. Powoli przechodzę stumetrowa granią na stronę włoską. Stojąc na szczycie, ze wszystkich stron otacza nas otchłań i przepaść. Panorama wokoło 360 stopni to pionowe zbocza, których długość w żadnym fragmencie nie jest krótsza niż kilometr. Brak wystarczającej ilości gruntu pod nogami robi na mnie największe wrażenie. Delektujemy się czasoprzestrzenią, w której przebywamy i po kilkunastu minutach zaczynamy zejście, które okazuje się znacznie trudniejsze. Podobnie jak poprzednio stosujemy asekurację lotną wyłącznie w kluczowych momentach. Sporo miejsc musimy jednak pokonać poprzez zjazdy. Stanowiska do tego są potworzone. Nasza dwudziestometrowa lina w wielu miejscach jest jednak zbyt krótka, co dodatkowo utrudnia sprawne poruszenie się. Poniżej schronu droga także przestaje być oczywista i wielokrotnie błądząc wyszukuje się odpowiednich zejść. Z lewej strony grani, towarzyszy nam przepaść na lodowiec. Wyczerpanie organizmu daje znać o sobie. Największym problemem jest niedostateczna ilość wody, która w pewnym momencie każdemu z nas się kończy. Zmagania nawigacyjne i pragnienie wywołują w nas chęć jak najszybszego znalezienia się przy bezpiecznym schronisku. Niestety w pewnym momencie znajdujemy się na grząskim rumowisku, gdzie problemowe staje się schwytanie jakiegokolwiek kamienia. Nieustannie coś się obsypuje a każde podejście do progu skalnego okazuje się zbyt wysokie na zjazd. Brak jest także możliwości wykonania pewnego stanowiska. Krążymy, więc w okolicach prawego zbocza, mając wszystkiego dosyć. Po długim poszukiwaniu wkraczamy na wydeptany fragment, który po chwili także się rozpływa. Jesteśmy wycieńczeni. Mamy także świadomość, że dziś w planie było dostanie się kolejką linową do miasta i odbiór auta z parkingu. Na obecną chwilę liczymy na zejście, co najwyżej do schroniska. Około godziny dziewiętnastej spotykamy Polaka, który identycznie jak my zgubił właściwą trasę i kombinuje ze zjazdami. Godzinę później wszyscy docieramy do schroniska, gdzie zdejmujemy sprzęt i uzupełniamy płyny przy smacznym obiedzie. Wyczerpanie daje znać o sobie, dlatego z powodu drgawek ubieramy się cieplej. Pada propozycja kolejnego ,,noclegu na dziko”. Zakładamy czołówki i schodzimy do naszego poprzedniego miejsca noclegowego, gdzie w rumowisku pozostawiliśmy schowane śpiwory. Zejście idzie nam sprawnie i gdy tylko dochodzimy do rumowiska, wskakujemy w śpiwory i momentalnie zasypiamy. Po twardym śnie, budzimy się dopiero przed godziną ósmą rano. Pogoda dopisuje, więc spokojnie zwijamy sprzęt i schodzimy do górnej stacji kolejki gondolowej. Ku naszej radości wykupione karnety na zjazd nie straciły ważności, więc też udajemy się w ekspresowym tempie do Zermatt. Oszczędzamy dzięki tej sposobności około trzech godzin marszu. W miasteczku po zakupie drobnych pamiątek, jedziemy kolejką zębatą do Täsch, skąd autem przejeżdżamy na parking w Randa. Tam myjemy się i wyjmujemy wszystkie zapasy żywności. Na liofilizjaty nikt z nas ochoty już nie ma, dlatego w obrót bierzemy konserwy i zupki. Po spokojnej regeneracji pakujemy się i ruszamy w drogę powrotną. Nad ranem wracamy do domu i tym samym dwa pokaźne szczyty w dobie koronawirusa zostają przez nas zdobyte. Sam Matterhorn okryty legendami bez wątpienia pozostanie w naszej pamięci na zawsze. Góra ta zasługuje, bowiem na swój kult, gdyż posiada szczególnie majestatyczny charakter.

Stanisław Rapczuk